O Prymasie Tysiąclecia, jego postawie wobec komunistów i roli, jaką odegrał w najnowszej historii Polski
O Prymasie Tysiąclecia, jego postawie wobec komunistów i roli, jaką odegrał w najnowszej historii Polski, z Pawłem Zuchniewiczem - autorem książek poświęconych Janowi Pawłowi II i najnowszej biografii Prymasa Wyszyńskiego - rozmawia Anna Wolańska.
„Ojciec wolnych ludzi” to pierwsza biografia Prymasa Wyszyńskiego?
Jest bardzo dobra biografia Ewy Czaczkowskiej pod tytułem „Kardynał Wyszyński”. Są też inne pozycje, obejmujące bądź całość, bądź jakieś fragmenty jego życia i działalności.
Biografię kojarzymy z suchymi faktami, a tę napisaną przez Pana czyta się jak powieść.
To jest powieść. Chodziło o w miarę przystępną formę, która pozwoli na przyjrzenie się różnym interesującym aspektom osobowości bohatera.
Na początku książki przytoczone są słowa Jan Pawła II, że Prymas Wyszyński uczył nas prawdziwej wolności. Co znaczy być prawdziwie wolnym?
Prymas miał bardzo konkretne doświadczenie historyczne. On był zakorzeniony zarówno w dawniejszej historii Polski, jak i tej, którą pamiętał i znał z własnego doświadczenia. Urodził się i dojrzewał w okresie zaborów, był aktywnym świadkiem wojny i okupacji hitlerowskiej, doświadczył niewoli komunistycznej. To ukształtowało jego przekonanie, że Polacy będą tak suwerenni, jak będą suwerenni wewnętrznie. Zdawał sobie sprawę, że wielki atut Polski i Polaków nie polega na sile militarnej. Największa moc bierze się z wnętrza człowieka, który staje się suwerenny, innymi słowy - wolny.
Jest takie wspomnienie o dyskusjach Prymasa, wówczas jeszcze tylko ks. profesora, które toczył jesienią 1939 r. w miejscu, gdzie się ukrywał. Tam wszyscy czekali na wiosnę, wierzyli, że wtedy alianci się ruszą i nas wyzwolą. A ks. Wyszyński mówi: Nie łudźcie się. On wiedział, że to nie nastąpi. Znał Europę, sporo przed wojną podróżował. Po wojnie nigdzie się nie ruszał poza podróżami do Italii. Jeden jedyny raz - to był 1978 r. - pojechał do Niemiec. Niechętnie podróżował. Mówił: Muszę być tu.
Jako gospodarz?
Nawet mówił: Jak ten pies muszę tu leżeć i warować. Cały czas zabiegał o to, żeby mogła być jak najszerzej kontynuowana praca duszpasterska Kościoła. Bo rozumiał, że to jest właśnie to wewnętrzne wzmacnianie Polaków. Że Polacy jako ludzie wolni wewnętrznie będą coraz bardziej suwerenni. Nie dadzą się manipulować. Cały program Wielkiej Nowenny, przygotowanie 1000-lecia chrztu Polski to był taki program odnowy duchowej, odnowy moralnej narodu.
Prymas był społecznikiem?
Jeśli przez „bycie społecznikiem” rozumiemy wyczucie spraw społecznych, to tak, oczywiście. On już przed wojną pracował z robotnikami. Warto może zwrócić uwagę na wątek stosunkowo mało przypominany w życiorysie Prymasa. W marcu 1956 r., jeszcze przed jego uwolnieniem z więzienia, uchwalono ustawę aborcyjną. Prymas wychodzi w październiku i w następnym roku rozpoczyna program Wielkiej Nowenny, czyli dziewięcioletniego przygotowania do 1000-lecia chrztu Polski. Każdy rok miał swój temat. I obok tematów stricte religijnych, czyli wierności Bogu, Kościołowi, papieżowi, są bardzo konkretne właśnie społeczne tematy. Komuniści bardzo mocno uderzali w ten program i wtedy, kiedy był rok poświęcony obronie życia, ustawa aborcyjna została przez nich zliberalizowana. Prymas bardzo mocno zaczął występować publicznie przeciwko temu posunięciu. Więc komuniści zaczęli mu zarzucać, że sprzeciwia się władzy państwowej, ustawodawstwu państwowemu i prawu państwowemu. Zarzucali mu mieszanie się do polityki, wchodzenie w obszar, który do niego nie należy. Oczywiście, on rozmawiał z politykami (m.in. z Gomułką), on wypowiadał się na tematy społeczne, a księżom mówił: Politykę zostawcie mnie. Ale nie miał tu na myśli polityki jako walki o władzę (tak to najczęściej pojmujemy dzisiaj), lecz jako odpowiedzialność za dobro wspólne, także za polską rację stanu. Gdy na przykład komuniści nie dali paszportu bp. Kominkowi na pierwszą sesję soboru (1962), Prymas zwracał im uwagę, iż to będzie miało fatalne reperkusje dla Polski i dla jej sytuacji międzynarodowej. I ten argument zresztą zadziałał - Kominka ostatecznie wypuszczono. Polityka Prymasa kojarzy mi się z postawą ojca, który chroni swoje dzieci. To jest ten, który wychodzi na zewnątrz, aby zapewnić bezpieczeństwo domowi i rodzinie. Ludzie to widzieli, i to budowało jego autorytet. Nie był to już tylko autorytet urzędu, lecz autorytet osoby.
Jeszcze większej charyzmy dodało mu chyba stanowcze „Non possumus”.
Tak. „Non possumus” i wszystko, co potem nastąpiło. Prymas wychodził z założenia, że trzeba z komunistami rozmawiać. To były czasy masowych aresztowań żołnierzy AK. To był czas procesów pokazowych i egzekucji, m.in. generała Emila Fieldorffa „Nila”. Z chwilą, kiedy komuniści rozprawili się z bezpośrednią opozycją, wzięli na celownik Kościół. A Prymas uważał, że musi chronić Kościół i chronić Polaków, i ile się da tę przemoc zminimalizować. W 1950 r., ku wielkiemu przerażeniu Stolicy Apostolskiej, podpisał z rządem porozumienie.
List biskupów polskich do biskupów niemieckich też nie był dobrze przyjęty...
Podczas kończącego się Soboru Watykańskiego II polscy biskupi postanowili zaprosić biskupów z całego świata na obchody 1000-lecia chrztu Polski. W związku z tym były redagowane listy do konkretnych episkopatów. List do episkopatu niemieckiego redagował arcybiskup Bolesław Kominek, który znakomicie znał problematykę śląską, miał też rozeznanie, jaka jest wrażliwość Niemców. W tym liście podsumował całą niezwykle bolesną historię naszych wzajemnych stosunków. Ale oczywiście słowa „Prosimy o przebaczenie” - przy świeżej jeszcze stosunkowo pamięci wojny, okrucieństwach i, powiedzmy sobie szczerze, pielęgnowanego również przez komunistów wizerunku Niemców jako wrogów - bulwersowały.
Do Polaków dotarł tylko prosty przekaz: prosimy o przebaczenie, bez żadnego kontekstu.
Tak. 18 listopada ten list został podpisany i kiedy biskupi wrócili po soborze z Watykanu, trafili w sam środek cyklonu. Miało to miejsce na kilka miesięcy przed rozpoczęciem obchodów milenijnych. Komunistyczna propaganda przypuściła wściekły atak na biskupów, ale przede wszystkim na Prymasa. Pojawiła się obawa, że ludzie odejdą od Kościoła, że Kościół ich zawiódł. Wtedy kardynał Wyszyński, mając do dyspozycji wyłącznie ambonę, zaczął to tłumaczyć. Tłumaczył on, tłumaczył u siebie Wojtyła, tłumaczył Kominek, tłumaczyli poszczególni biskupi, i ta jedność episkopatu wydała wielki owoc. W obchodach milenijnych, które rozpoczęły się w Gnieźnie w połowie kwietnia 1966 r., uczestniczyły tłumy ludzi. A o wściekłości i wręcz zaślepieniu komunistów najlepiej chyba świadczy to, że nie pozwolili na przyjazd papieża Pawła VI na obchody milenijne. Bo Prymas zabiegał o to od roku.
Była szansa.
Tak, była szansa, do tego stopnia, że papież sam się upokorzył przed komunistami, to znaczy, że z własnej inicjatywy przekazał rządowi warszawskiemu informację (tego się nie robi normalnie, powinno być wystosowane zaproszenie ze strony kraju, do którego papież ma przyjechać), iż jest gotów przybyć na jeden dzień, tylko na Jasną Górę, nic więcej. Nie pozwolili.
Patrząc na działania kardynała Wyszyńskiego można było mieć wrażenie jego klęski?
Było kilka takich rzeczy, które na początku wydawały się totalną klęską. Taką rzeczą było na pewno porozumienie w 1950 r., aresztowanie w 1953 r., które zostało poprzedzone dekretem o obsadzaniu stanowisk kościelnych, list biskupów polskich do biskupów niemieckich czy akt oddania Polski, narodu i Kościoła w macierzyńską niewolę Maryi, który spotkał się z dużym niezrozumieniem, także wśród niektórych polskich biskupów. Z perspektywy widać jednak, że były to wielkie zwycięstwa Kościoła.
Można powiedzieć, że Wyszyński został prymasem z przypadku? Po śmierci prymasa Augusta Hlonda w 1948 r. najpoważniejszym kandydatem na jego następcę był podobno biskup łomżyński Stanisław Kostka Łukomski, który zginął w spowodowanym przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego wypadku samochodowym.
Przyznaję, że o tym wątku nie wiem, ale nie zaryzykowałbym twierdzenia o prymasie z przypadku. Wiadomo, że August Hlond wskazał Wyszyńskiego papieżowi. Najpierw doprowadził do nominacji włocławskiego duchownego na biskupa lubelskiego (w 1946 r.), a potem, już na łożu śmierci, przez swojego kapelana Antoniego Baraniaka przekazał do Rzymu swoją opinię na temat kandydata na następcę. Pius XII przyjął sugestię Hlonda i mianował biskupa Wyszyńskiego arcybiskupem Gniezna i Warszawy.
Pogrzeb Prymasa 31 maja 1989 r. to było wydarzenie mocno polityczne.
Pamiętajmy o tym, w jakich okolicznościach on się odbywał. To był sam środek „karnawału Solidarności”, zaledwie dwa tygodnie po zamachu na Jana Pawła II, gdy Polska znajdowała się w centrum uwagi świata, bo tu rozgrywało się zmaganie między komunistycznym totalitaryzmem a ludźmi spragnionymi wolności. Na jednym z wieńców niesionych przed trumną znalazła się szarfa z tym słynnym napisem: „Niekoronowanemu królowi Polski”. I tak postać Prymasa utrwaliła się w naszej świadomości - jako ikona walki z komunizmem. Być może właśnie dlatego pamięć o nim miała charakter raczej historyczny - a kiedy komunizm się skończył (przynajmniej w tej formie, w której funkcjonował w latach 1945-1989), stwierdziliśmy, że i postać kardynała Wyszyńskiego można zamknąć w lamusie historii. Tymczasem on ma nam bardzo wiele do powiedzenia na dziś. Oczywiście nie polemizowałbym z określeniem „niekoronowany król”, bo on rzeczywiście kimś takim był, ale nie z racji politycznej, tylko z głębi swojego ducha. On prowadził ludzi - nas, Polaków - ku wolności w najgłębszym tego słowa znaczeniu: wolności wewnętrznej, wolności ducha. Dlatego ta powieściowa biografia Prymasa nosi tytuł „Ojciec wolnych ludzi”. Historia jego życia pokazuje, że to człowiek wielkich trudów, ogromnych przeszkód i - zwycięstw.
Dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie 27/2011
opr. ab/ab