Jak zinterpretować zaskakujące wyniki badań CBOS, wedle których większość Polaków (61%) dopuszcza możliwość skrócenia ludzkiego życia w sytuacji nieuleczalnej choroby?
Pewnie wielu współczesnych interpretatorów „Pieśni słonecznej” św. Franciszka z Asyżu, czytając pochwałę „siostry śmierci”, traktuje ją tylko jako poetycką konwencję, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Wiele można o niej powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest dobra. A jednak...
Jak zinterpretować zaskakujące wyniki badań CBOS, wedle których większość Polaków (61%) dopuszcza możliwość skrócenia ludzkiego życia w sytuacji nieuleczalnej choroby?
Eutanazja - z grec. „dobra śmierć” - wcale nie jest deklaracją zachęcającą do odważnej konfrontacji z ludzkim przemijaniem. Odwrotnie. Jest ucieczką przed bólem i świadomością nieuchronnego. Prawie niesłyszalne są w publicznej dyskusji argumenty, że nowoczesna medycyna potrafi dziś wyeliminować 95% bólu, że kontrolowane samobójstwo to wołanie o miłość, że nie ciało jest tu problemem, a dusza i wreszcie - że eutanazja to dylemat nie tyle cierpiącego człowieka, co jego najbliższych. Problem chce się „zutylizować” bezszelestnie, w zaciszu sterylnych klinik, wbrew wołaniu Kościoła przypominającego bezustannie o wartości ludzkiego życia. Tylko czy w taki sposób da się zapomnieć o granicy, którą i tak każdy kiedyś musi przekroczyć?
„Dziś zatracamy w człowieczeństwie to, co najpiękniejsze, na rzecz śmierci zdziczałej i samotnej - napisał w swoim wypracowaniu licealista. - Dla kilku srebrników i odrobiny ziemskich uciech uciekamy przed odpowiedzialnością. Wolimy odejść z podkulonym ogonem, nie mając odwagi spojrzeć w oczy Bogu”. Wielu woli udawać, że nieprawdą jest, iż kiedy zbliża się koniec, tak bardzo chce się żyć - pod warunkiem, że padnie kilka prostych słów: „Nie odchodź jeszcze. Nie czas na to. Bardzo cię kochamy. I bardzo potrzebujemy”. Życie karmi się miłością. Gdy jej zabraknie, zamienia się w nicość.
Św. Jan Bosko pisał: „Droga młodzieży, całe nasze życie powinno stanowić przygotowanie do dobrej śmierci. By osiągnąć ten najważniejszy cel, gorliwie trzeba praktykować to, co nazywamy ćwiczeniem dobrej śmierci, polegające na uporządkowaniu w jednym dniu miesiąca wszystkich spraw duchowych i doczesnych, tak jakbyśmy rzeczywiście tego dnia mieli umrzeć. [...] Na ćwiczenie trzeba przeznaczyć jeden dzień w miesiącu; najważniejsza jest spowiedź odbyta tak, jakby miała być ostatnią w życiu: Msza św. odprawiana z tym samym poczuciem, a Komunia przyjmowana jako wiatyk; modlitwa u stóp krzyża, wyobrażenie sobie ostatniego tchnienia, postanowienie, by spędzić nadchodzący miesiąc, jakby miał być ostatnim w życiu”.
Takie stawianie sprawy może jednych rozśmieszyć, innych zadziwić, jeszcze innych zdenerwować. Być może. Ważne jest coś jeszcze innego: Oby zdołało wszystkich obudzić. Ceną zaniedbania i obojętności może być wieczność.
Słowo „eutanazja” po raz pierwszy pojawiło się w kulturze najprawdopodobniej w V w. przed Chr. Terminu tego jako pierwszy użył grecki komediopisarz Kratinos. Był obecny także w poezji Meandra. Kilka wieków później pisarz rzymski Swetoniusz w „Żywotach cezarów” pisał o cesarzu Oktawianie Auguście, który wyraził życzenie, by jego umieranie było bezbolesne, spokojne, a nade wszystko świadome, tak, aby mógł uporządkować swoje sprawy. We wszystkich wymienionych przypadkach termin „eutanazja” oznaczał śmierć łagodną, naturalną, bez „pomocy” z zewnątrz. Nie zawsze jednak tak było.
Koczownicze ludy Wielkiego Stepu ciężko chorych członków swoich ord pozostawiali na samotną śmierć na stepie bądź po prostu ich zabijali. W starożytnej Sparcie nowo narodzeni chłopcy, mający budowę ciała dyskwalifikującą ich (wedle orzeczenia rady najstarszych) jako przyszłych wojowników, były zanoszone na urwisko w górach Tajgetu i tam pozostawiane bez opieki. Średniowieczni rycerze posiadali krótki sztylet, zwany mizerykordią, służący do zadania sobie śmierci w przypadku ciężkiego zranienia, aby nie dostać się żywym w ręce wroga.
Temat „dobrej śmierci” po raz kolejny stał się przedmiotem dyskusji na przełomie XV i XVI w. Pisał o niej Francis Bacon, postulując, by w krytycznej chwili lekarz pomógł pacjentowi umrzeć. Szczególny oddźwięk miały w oświeceniu wystąpienia prof. Nicolaasa Paradijs'a, który w 1794 r. na Uniwersytecie w Lejdzie twierdził, że „eutanazja powinna pozostawać w zakresie powinności lekarskich”. Znamienne, że wielkim jej zwolennikiem był też Fryderyk Nietzsche, który domagał się jej „dla chorych, którzy mają nieprzyzwoitość żyć długo, nikczemnie wegetują, zatraciwszy poczucie przyzwoitości”. Nie trzeba było długo czekać, aby rozwiązanie to w całej dosłowności zastosował Adolf Hitler. Niedługo po objęciu teki premiera III Rzeszy w swych przemówieniach wykazywał, jak katastrofalne dla budżetu państwa jest utrzymywanie przy życiu i leczenie chorych psychicznie i upośledzonych dzieci. W wyniku „Akcji T-4” zabito łącznie 90 tys. chorych. Po wojnie temat szerzej powrócił do publicznej dyskusji w latach 70. 10 kwietnia 2001 r. Holandia została pierwszym krajem na świecie, gdzie „dobra śmierć” stała się w pełni legalna.
Mały domek na skraju wioski. Zarośnięte pokrzywami podwórko, resztki sadu, do połowy zapadła w ziemię piwnica. Kiedyś toczyło się tu bujne życie. A dziś? Dzieci w mieście, daleko, z rzadka odwiedzają starą matkę. Nie mają czasu...
Ktoś z sąsiedztwa wezwał księdza. Pani Maria poprosiła o to, bo siły uchodziły z niej coraz szybciej, a prawie przezroczysta, pomarszczona dłoń z trudem już trzymała różaniec. Nie rozstawała się z nim - towarzyszył jej od dzieciństwa. A teraz? Tak bardzo lubiła się na nim modlić. Najbardziej razem z Radiem Maryja. Tylu ludzi wtedy spotykała...
Ksiądz przyszedł tuż przed 19.00, po wieczorowej Mszy. Od niedawna pracował w parafii. Postawił Najświętszy Sakrament na śnieżnobiałym obrusie, pozdrowił Pana Jezusa, pokropił skromne mieszkanie wodą święconą. Potem wyspowiadał panią Marię, udzielił Komunii św. Po wszystkim jeszcze na chwilę przysiadł na krześle stojącym przy łóżku i zaczęli rozmawiać. Pytał o dzieci, wnuki: gdzie mieszkają, pracują, jak sobie sama daje radę na takim odludziu. Okazało się też, że mieli wspólnych znajomych - w końcu mama księdza Piotra pochodziła z sąsiedniej wioski.
- Pani Mario - zapytał z nagła. - Nie boi się pani, że może już jutro albo za tydzień, miesiąc stanie pani przed Panem Bogiem? Że całe życie przewinie się jak film i trzeba będzie poddać je surowemu sądowi?
Spojrzała na niego ciepło. Lekko uśmiechnęła się. Dłoń jakby mocniej zacisnęła się na różańcu - stała się jeszcze bardziej wątła i przezroczysta. Zobaczył w jej oczach dziwny płomień, lekkość, której nie był w stanie dostrzec na co dzień w spojrzeniu tych, których spotykał. Nie było tam lęku.
- Księże drogi, jakże ja mam się bać? Przecież ja przez całe życie do Niego szłam...
Sztuka umierania. Trochę paradoksalnie to brzmi, ale nie jest bez sensu. Skoro mówi się o „ars vivendi” - sztuce życia, to dlaczego krytyczny moment ludzkiego bytowania nie miałby być czymś niezwykłym, poruszającym, absorbującym uwagę dużo wcześniej, kiedy siły nie wypalą się, a wzrok nie zamgli starością? Dlaczego nie miałby być sztuką? Nie jest do końca prawdą, że ludzi nie interesuje temat śmierci, że uciekają od niej jak najdalej. Ona ich sama znajduje. Nie da się od niej uwolnić, zaczarować jej, zamknąć oczu, policzyć do stu i udać, że to mnie nie dotyczy. Pisze na jednym z forów internetowych dziewczyna: „Znałam małżeństwo, które dożyło późnej starości w całkiem niezłej kondycji psychicznej i fizycznej, bardzo się kochając. Starszy pan odszedł nagle podczas poobiedniej drzemki, jego żona podążyła za nim jakieś pół roku później - żadne z nich nie cierpiało, nie chorowało ciężko... Spełnili się w swoich życiowych rolach, wychowali dzieci i nawet wnuki. Jeśli jest coś takiego jak „dobra śmierć”, to właśnie taka, kiedy los człowieka na ziemi naturalnie się dopełnia, człowiek odchodzi pogodzony, nie cierpi. Myślę, że wtedy dla bliskich pogodzenie się z faktami jest łatwiejsze”.
Ktoś inny dodaje: „Na każdego przyjdzie pora. I nikomu nie uda się tego uniknąć. Jednak wierzę, że Pan może sprawić, że nasza śmierć będzie dobra. Śmierć nie bez bólu, lecz zawierzona w ręce Pana. Śmierć nie w samotności, lecz z najbliższym trzymającym za rękę i odmawiającym różaniec. Śmierć nie nagła, lecz poprzedzona pożegnaniem. Śmierć nie jako kara, lecz jako największa nagroda. Śmierć nie w strachu, lecz w nadziei. Śmierć, która nie będzie końcem życia, lecz początkiem nowego. Taką śmierć miała najbliższa mi osoba. Modlę się, abym mogła na taką zasłużyć”.
Niedawno zostałem poproszony o odprawienie Mszy św. w intencji o dobrą śmierć. Nie zdziwiło mnie to - choć pewnie wielu młodych popukało by się w głowę, słysząc takie życzenie. Pani Zofia zmarła w niecały miesiąc później. Odeszła cichutko, tak jak żyła. Z uśmiechem na ustach, z dłonią zaciśniętą na paciorkach... Mówią, że na pogrzebie jej syn, który „w świecie” zagubił dawno Boga, nie mógł oczu oderwać od tego zastygłego uśmiechu. Potem poszedł do spowiedzi. Była długa. Płakał. Po paru tygodniach napisał mi e-maila, że jego życie odmieniło się. I że dziękuje Bogu za matkę i jej dłonie trzymające różaniec. I że trzeba było tylu lat, żeby w końcu zrozumiał. „Proszę księdza - dodał na końcu. - Moja mama jest w niebie, wierzę w to mocno. Ale stało się jeszcze coś: jej śmierć - taka właśnie - sprawiła, że ja zacząłem naprawdę żyć”.
opr. aw/aw