Akcja „Konkubinat to grzech. Nie cudzołóż”, choć kontrowersyjna, ma obudzić nasze sumienia.
Sporo zamieszania w minionych tygodniach wywołały plakaty, które zawisły w wielu polskich miastach. Można na nich zobaczyć dwie dłonie splecione złotym wężem oraz napis: „Konkubinat to grzech. Nie cudzołóż”. Za kampanię odpowiada Krajowy Ośrodek Duszpasterstwa Rodzin działający przy Episkopacie Polski, partnerem akcji jest Fundacja Razem w Rodzinie. Jak podają organizatorzy, plakaty sfinansował anonimowy prywatny sponsor.
Opinie na temat akcji podzieliły Polaków. Według jednych to wchodzenie z butami w prywatność, bombardowanie obrazami, które mogą stygmatyzować osoby pozostające w związkach nieformalnych, nietrafiona forma ewangelizacji, narzucanie osobom niewierzącym treści, których sobie nie życzą. Zdaniem innych billboardy są jedynie przypomnieniem niezmiennej od lat nauki Kościoła, formą zwrócenia uwagi na coraz bardziej palący problem społeczny, głosem w obronie autentycznego kształtu rodziny. Zdaniem bp. Henryka Tomasika kampania nikogo nie atakuje, lecz broni zasad. „Wielką wartością jest małżeństwo i sakrament małżeństwa. O tym mówi ten plakat. Gdyby pojawiły się plakaty z treścią np. „Pamiętaj, nie kradnij”, czy atakowalibyśmy je, wiedząc, że są osoby, które zajmują się tym procederem? Tymczasem z wielu informacji wynika, że plakat „Konkubinat to grzech. Nie cudzołóż” uświadomił niektórych osobom problem. Jest to wyzwanie dla nas wszystkich, aby odbudować szacunek dla wielkiej wartości, którą jest małżeństwo, sakrament małżeński i wierność małżeńska” - tłumaczył krajowy duszpasterz młodzieży w cotygodniowej audycji „Kwadrans dla Pasterza” na antenie Radia Plus Radom.
Fakty są zatrważające. Konkubinaty stają się powszechne już w środowiskach akademickich. Sex bez hamulców, miłość bez papierków i „takich tam ceregieli” to smutna rzeczywistość. Związki często przedłużają się na kolejne lata („nie mamy kasy na wesele”, „nie mamy gdzie mieszkać”, „najpierw musimy się dorobić”). Przychodzą na świat dzieci. Zmieniają się partnerzy - no bo skoro „miłość jest najważniejsza”, usprawiedliwia wszystko. Także kolejne „miłości”, zdrady i traktowanie potomstwa jak pionki, które można przestawiać w dowolne konfiguracje. Zranienia kumulują się - przychodzi moment, że zaczynają czynić życie nieznośnym. Nie ma jak zawrócić, nie pozwala na to duma, zaciągnięte zobowiązania, bywa że także pustka duchowa, która w międzyczasie się pojawiła. Wykupiony kiedyś od życia „one way ticket” - bilet w jedną stronę staje się przekleństwem.
Sporo światła na krytyczny odbiór akcji plakatowej rzuca sondaż, który przeprowadził niedawno CBOS. W jego myśl 80% Polaków opowiada się za tym, aby Kościół umożliwił osobom rozwiedzionym, a będącym w nowych związkach przystępowanie do Komunii św. Z raportu wynika też, że większość badanych (79%) chciałaby, aby dopuścił możliwość stosowania zapłodnienia in vitro. Blisko trzy czwarte uważa, że Kościół powinien zgodzić się na stosowanie środków antykoncepcyjnych (72%) oraz w niektórych sytuacjach dopuścić aborcję (73%). Co ciekawe, takie stanowisko wyrażają najczęściej respondenci, którzy uważają się za wierzących i sami są po rozwodzie.
Komentując wyniki sondażu, prof. Krzysztof Koseła, socjolog religii z Uniwersytetu Warszawskiego, zauważa swoisty dysonans: „Z jednej strony ludzie chcą należeć do Kościoła, z drugiej jednak nie chcą w całości zaakceptować jego nauczania i wybierają z niego to, co pasuje im do sytuacji życiowej, w której się akurat znaleźli” (Milena Kindziuk, „Wiara selektywna”, www.wpolityce.pl). I tłumaczy dalej, że w takiej sytuacji lepiej należeć do klubu sportowego niż do Kościoła. Bo Kościół jest po to, by otaczający świat zmieniać, dostosowując go do Ewangelii, nie odwrotnie. „Norma społeczna nie może stać się normą teologiczną. Jeżeli Kościół zdecydowałby, że wchodzi do szarej strefy, aprobując rewolucję seksualną, nie mógłby już pozostać znakiem sprzeciwu w świecie. Przestałby zatem pełnić swoją rolę”. Nic dodać, nic ująć.
Jest i trzecia, może najważniejsza odsłona problemu. Jego interpretację przedkłada nam sam Jezus Chrystus. W IV niedzielę Wielkiego Postu mieliśmy okazję usłyszeć Jego słowa wypowiedziane podczas rozmowy z Nikodemem: „Sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki. Każdy bowiem, kto się dopuszcza nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby nie potępiono jego uczynków” (J 3,20). Prosto i trafnie. Gwałtowny protest przeciwko przypomnieniu jednej z podstawowych zasad chrześcijańskiej koncepcji świata jest zakamuflowanym lękiem przed nazwaniem grzechu po imieniu, chęcią ukrycia się w moralnej strefie cienia. I żadne, nawet najbardziej wyszukane (czy wykrzyczane!) argumenty tego nie zmienią. Dlatego billboardy tak zabolały.
Krytycy akcji Krajowego Ośrodka Duszpasterstwa Rodzin chętnie posługują się argumentem, iż Ewangelia jest Dobrą Nowiną, Jezus spotykał się z grzesznikami, jadał u nich w domu, przyjaźnił się z celnikami i faryzeuszami. Owszem. Ale też, gdy było trzeba, skręcił bicz ze sznurków i wypędził przekupniów ze świątyni. To z Jego ust padły surowe słowa o „grobach pobielanych” (Mt 23,27) i „przewodnikach ślepych” (Mt 23,26). On powiedział: „Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy!” (Mt 23,29). Kryterium różnego stosunku do grzeszników było ich wewnętrzne otwarcie na zaproszenie do nawrócenia, gotowość do przyjęcia piękna Ewangelii. Jezus z całą surowością piętnował złą wolę, zatwardziałość w grzechu i niechęć do jakichkolwiek zmian. Zapłacił za to najwyższą cenę.
Zwolennikom ewangelicznego sentymentalno-słodkiego patrzenia na Ewangelię („Wszystko jest super, Jezus was kocha, Alleluja! Nic nie musicie zmieniać!”) warto też przypomnieć św. Jana Chrzciciela, który stanął odważnie przed Herodem żyjącym w jawnym cudzołóstwie i powiedział mu w oczy: „Nie wolno ci mieć żony twego brata” (Mk 6,18). Musiał to robić? Nie musiał. Jaka była skuteczność jego „akcji”? Nie wiedział Herod, że to grzech? Czy gdyby Jan nie mówił tak wprost, to Herod by się nawrócił?...
A bł. ks. Jerzy Popiełuszko? Warto było zadzierać z esbecją, Kiszczakiem i Jaruzelskim? Mógł odpuścić, schować się w bezpiecznej odległości na jednym z rzymskich uniwersytetów, żyć dalej. Nie odpuścił. Zabili go.
A może ktoś wpadnie na pomysł i zaproponuje alternatywną kampanię plakatową? Na tle czule objętych partnerów mógłby pojawić się napis: „Bóg kocha konkubentów. Jesteśmy z wami! ” albo „Konkubinat to prywatna sprawa. Bogu nic do tego!”. Wielu „porządnych” chrześcijan, dla których pojęcie grzechu już dawno przestało być problemem, spokojnie pójdzie do kościoła, nie widząc potrzeby, aby cokolwiek w swoim życiu zmieniać.
Ciekawe, że nikomu nie przeszkadzają napisy na paczkach papierosów (które także mogą naruszać poczucie godności palaczy i wolność ich wyboru): „Palenie zabija!”, „Palenie powoduje bezpłodność!”. Nie dość, że gość ma problem z nałogiem, że wydaje kupę kasy na papierosy, przypinają mu łatkę truciciela, to jeszcze wszędzie dowalają mu bez miłosierdzia: „Będziesz miał raka. To cię zabije!”, „Twoje dzieci nie będą miały ojca!”. Straszne!
A wielkie żółte tablice drogowe, stawiane w „czarnych punktach”, informujące ze szczegółami, ile osób w danym miejscu zginęło, a ile zostało rannych? Czy to nie deprymujące? Czy nie działa stresogennie na kierowców? Może zakazać stawiania tych znaków - każdy jest wolny i sam decyduje, jaką śmiercią chce zginąć.
Nie, proszę Państwa, one będą stały, napisy nie znikną z pudełek z papierosami. Bo tu chodzi o ludzkie życie. O nasze „tu i teraz”.
A jeśli gra toczy się o życie wieczne? Mamy udawać, że jest ono mniej ważne? Przymykać oko, zapewniać, że jest cacy, nawet jeśli to nieprawda?
Czy uważam, że wspomniana wyżej forma oddziaływania na współbraci w wierze jest dobra? Nie wiem. Mam mieszane odczucia. Fakt, że o problemie zaczęło się mówić, już samo w sobie jest jakimś sukcesem. Akcja wpisała się w dość powszechnie stosowaną w świecie reklamy, w mediach metodologię - chodzi o tzw. teorię wykrzykników. Głosi ona, że aby być dziś usłyszanym, trzeba przedrzeć się przez informacyjny szum. Nie wystarczy już oznajmić treść - musi być ona odpowiednio wzmocniona. Billboardy stały się takim krzykiem bezradności, jaskrawym protestem przeciwko stagnacji i dwuznaczności, selektywności w czytaniu Ewangelii i fałszu.
I już całkiem na koniec: podczas niedzielnego programu „Familiada” uczestniczka programu - ratownik morski - opowiadała widzom, że kiedy człowiek tonie, działa chaotycznie, może utopić ratującą go osobę. Jego panika może zabić oboje. - Co wtedy pani robi? - zapytał prowadzący. - Cóż, lekko go ogłuszam, aby go uratować.
Brutalne? Oczywiście! Ale kiedy człowiek tonie, nie ma czasu na kurtuazję.
KS.
PAWEŁ SIEDLANOWSKI
Echo
Katolickie 12/2014
opr. ab/ab