Czy nadmierne zaangażowanie w sprawy Kościoła, wspólnoty może odbywać się ze szkodą dla rodziny? O kontrowersyjnym temacie Dorosłych Dzieci Katolików
W życiu ważna jest roztropność. Także w podejściu do spraw Bożych, najważniejszych. Kiedyś nastolatka - córka ludzi mocno zaangażowanych w dzieło ewangelizacji - wykrzyczała przy klasie: „Nienawidzę Kościoła! Kościół zabrał nam rodziców! Oni nie mają dla nas czasu! Ważniejsi są inni, my się nie liczymy!..”. Jak określić granicę, której nigdy nie powinno się przekraczać?
Syndrom DDK, czyli „dorosłe dzieci katolików”. Tytuł został zapożyczony z tekstu zamieszczonego na portalu http://pl.aleteia.org. Może dziwić, ponieważ wprost odnosi się do pojęcia syndromu „dorosłych dzieci alkoholików” (DDA). Czy zestawienie ze sobą obu problemów nie jest nazbyt szokujące, nie stanowi nadużycia? Przecież chodzi o przekleństwo, destrukcję osobowości, uzależnienie, które promieniuje na najbliższe otoczenie osoby uzależnionej. Być może. Czy można się jednak od zaangażowania w Kościele uzależnić się do tego stopnia, iż w pewnym momencie nie zauważa się, iż zaczynają na tym cierpieć najbliżsi, sypie się rodzina? Można.
- Mamy kłopoty z córką - opowiadał mi niedawno rodzic mocno zaangażowany w ewangelizację w jednej z kościelnych grup. - Nie chce się z nami modlić, nie chodzi do kościoła na niedzielną Eucharystię. Buntuje się, gdy chcemy z nią porozmawiać o Panu Bogu, wierze. Wychowawczyni zgłasza problemy wychowawcze. Nie wiemy, co robić.
Asia ma 13 lat i jest w tzw. trudnym wieku. Pierwsze zakochania, burza hormonalna, apogeum typowego u nastolatków „nie, bo nie”... Bartek jest od niej dwa lata starszy. Mówi mniej niż siostra, ale też skrywa w sobie jakiś nieuchwytny, trudno definiowalny smutek. Jest znakomitym piłkarzem - niedawno jego drużyna występowała w finale miejskiej szkolnej ligi piłkarskiej. Wygrali! Był puchar, medale i wielkie brawa. Chłopiec jakby ich nie słyszał. W tłumie wypatrywał swojego taty. Tak bardzo chciał, żeby ojciec go pochwalił, spojrzał z dumą, poklepał z uznaniem po ramieniu, zabrał na lody „miszczunia”. Nie było go. Miał w tym czasie spotkania, podczas których byli przygotowywani animatorzy mający za zadanie współprowadzić wakacyjne rekolekcje dla młodych małżeństw. Alibi mocne! Trudno się czepiać. „Pan Bóg jest przecież najważniejszy, trzeba umieć przyjąć ofiarę, krzyż swoje waży, wszystko przecież jest „ad maiorem Dei gloriam” - na większą Jego chwałę!” - tyle razy Asia i Bartek słyszeli te słowa. Czytają przecież wspólnie Pismo Święte, rozważają słowo Boże.
Ale zabolało. Nie pierwszy raz zresztą.
Asia rzuciła mi kiedyś na katechezie: - Nienawidzę tej szkoły! Nienawidzę Kościoła... Klasa była zszokowana. Dlaczego? Dziewczynka zaraz zreflektowała się, przeprosiła. Później, kiedy rozmawialiśmy „na spokojnie”, powiedziała słowa, które tym razem mnie zmroziły: - Bo Kościół zabrał nam rodziców! Oni nie mają dla nas czasu! Ważniejsi są inni, my się nie liczymy!...
Jaki byłby świat, gdyby nie zapaleńcy, pasjonaci, Boży szaleńcy?
Autor wspomnianego wyżej tekstu (Błażej Kmieciak, „Syndrom DDK, czyli «dorosłe dzieci katolików»”) przytacza przykład prof. Jerome'a Lejeune'a. Był wybitnym genetykiem, odkrył przyczyny występowania zespołu Downa. Angażował się także w życie Kościoła. Jego córka, Clara Lejeune, w książce „Życie jest cudem” wspomina gorzko, że przez aktywności taty wraz z mamą i rodzeństwem nie widywali ojca tygodniami. - Czy Lejeune pobłądził? - pyta B. Kmiecik. I dodaje: -Ale jaki byłby świat, gdyby nie jego badania?...
Problem, wbrew pozorom, jest niebagatelny. Dotyka rodzin wielu szlachetnych, gorliwych ludzi, szczerze kochających Boga i Kościół. Sednem problemu wydaje się być pytanie: jak znaleźć właściwą miarę? W jaki sposób spalać się dla Boga, aby przy okazji - wbrew intencjom - nie spopielić relacji rodzinnych, nie narazić się na gorzkie słowa żony, męża, dzieci, że „Kościół zabrał mi współmałżonka, ojca, matkę”?
Wydaje się, że konieczna jest tutaj szczera, właściwa ocena z zewnątrz. Emocje zazwyczaj zaciemniają osąd - potrzebny jest ktoś niezależny, obiektywny, kto potrafi pomóc określić granice. Wiara potrzebuje silnego wsparcia rozumu. Bycie pobożnym nie może być tożsame z byciem naiwnym. Niewłaściwe gospodarowanie czasem, zaniedbywanie rodziny zazwyczaj kończy się kłopotami.
Warto wziąć pod uwagę też inne kryterium, mające swój biblijny rodowód: „Poznacie ich po ich owocach. Czy zbiera się winogrona z ciernia, albo z ostu figi? - mówił Jezus. Tak każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców” (Mt 7,16-18). Czy osamotniona rodzina - fizycznym bądź nawet tylko mentalnym brakiem ojca czy matki - stanowi właściwe świadectwo ewangelicznego zapału? Czy nieumiejętność przekazania swojemu dziecku wiary i jej owoców nie delegitymizuje czasem ewangelicznego zaangażowania rodziców? Św. Paweł pisał o tym zadziwiająco radykalnie: „A jeśli kto nie dba o swoich, a zwłaszcza o domowników, wyparł się wiary i gorszy jest od niewierzącego” (1 Tm 5,8). Mocne stwierdzenie.
Zdarzało mi się spotykać wędrownych katechistów Drogi Nekatechumenalnej (zazwyczaj mających liczne rodziny), których dzieci więcej czasu spędzały z babciami, ciotkami, znajomymi ze wspólnoty niż z rodzicami. Jak zapamiętają rodziców? Czy będą w stanie zrozumieć, że „tak trzeba” i że jest to cena powołania, jakie odczytali w sobie mama i tata, czy kiedyś z żalem stwierdzą, że „Kościół ukradł im rodziców”?...
Bunt dorosłego dziecka katolików (syndrom DDK) może mieć różne przyczyny. Jasne, najwięcej zależy od rodziny, ale nie wszystko. Bywa, że świat, inni ludzie odpowiednio „zatroszczą się” o to, by zepsuć dziecko wywodzące się nawet z najlepszej rodziny, gdzie nie szczędzono czasu na wychowanie, formację, nigdy nie brakowało czasu dla siebie nawzajem. Wierzę jednak, że w jakimś momencie życia wspomnienia z domu, zapamiętanego jako „szczęśliwy port dzieciństwa” przywiodą do świata, gdzie - w myśl zasady św. Augustyna - „Bóg był na pierwszym miejscu” i wszystko inne „na właściwym miejscu”. Tak to działa.
Podczas kursów udzielania pomocy przedmedycznej instruktorzy uczą, że ratując innych, przede wszystkim należy zadbać o swoje bezpieczeństwo: ocenić zagrożenie, odpowiednio oznaczyć teren wypadku, zadbać o zasady higieny. Stewardesy podczas zwyczajowego instruktażu przed rozpoczęciem lotu tłumaczą, że maskę z tlenem należy założyć najpierw sobie, potem dziecku. Nie chodzi o egoizm, ale o racjonalność działania - o prostą zasadę, że tylko uratowany może być dalej ratownikiem.
Angażując się w dzieło ewangelizacji, w pierwszej kolejności należy zadbać o zbawienie swoje i najbliższych. To oczywiste.
Św. Tomasz z Akwinu pisał o zasadzie „ordo caritatis”, czyli porządku miłości. „Mamy kochać wszystkich, bez wyjątku (nawet swoich wrogów - przyp. red.), ale nie da się wszystkich kochać tak samo i nie wszystkim powinno się wyrażać miłość w ten sam sposób. Nie wszystkim potrafimy pomóc, dlatego potrzebny jest pewien ład, który wskazuje kryteria, jak dobrze pomagać” - tłumaczył na łamach „Gościa Niedzielnego” teolog moralista ks. Antoni Bartoszek („Porządek w miłości”, GN 27/2016). Najpierw trzeba kochać Boga, później człowieka - poczynając od najbliższych: żonę, męża, dziecko, matkę, ojca, sąsiada, współwyznawcę tej samej wiary, współkrajana, każdego człowieka itd. „Ordo caritatis” wyrasta z przykazania miłości, które sam Jezus nazwał „najważniejszym i pierwszym”. Ewangeliczna miłość do siebie, swoich najbliższych to nie jest egoizm, ale wyraz wdzięczności za dar życia, miłość i za inne dary, które człowiek otrzymał od Boga. Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie pokazuje, że miłość chrześcijańska powinna wykraczać poza schematy, uprzedzenia, ale ma być też roztropna.
W kontekście powyższego stwierdzenia nie nastręcza kłopotu rozstrzygnięcie dylematu, który czasem noszą w sobie szczere, pobożne osoby: nakarmić męża czy np. zaangażować się w działalność charytatywną? Jedno nie przeczy drugiemu. Sprowadzając kwestię do „poziomu zero”, należałoby odpowiedzieć pytaniem na (chyba retoryczne) pytanie: czy Panu Bogu spodoba się sytuacja, gdy np. apostolskie zaangażowanie, pielgrzymki żony od Lichenia po Medjugorie i z powrotem będą „ścigane” pomstowaniem męża na zimną kuchnię, pustą lodówkę, kłęby kurzu walające się po podłodze? Ktoś powie: a sam nie może wziąć się do roboty? Czy takie narzekanie nie jest aby nieco powodowane wygodnictwem? Może, oczywiście. Nie o to tu jednak chodzi.
Czasem trzeba się przyjrzeć nawet dobrym intencjom. Ponoć piekło jest nimi wybrukowane.
KS.
PAWEŁ SIEDLANOWSKI
Echo
Katolickie 6/2017
opr. ab/ab