Świadectwo wielkiego cierpienia, ale przede wszystkim ufności w Bożą moc i cudu dojrzewania do pełni życia w Tym, który jest ucieczką od bólu i jedynym Źródłem prawdziwego szczęścia
Moje życie to pasmo chorób i ogromne cierpienie fizyczne. Tylko modlitwa daje mi ukojenie. Bóg jest dla mnie ucieczką od bólu. Czerpię siłę od Jezusa. On jest osią mojego życia, w Jego ramionach nic nie wydaje się zbyt trudne - wyznaje pani Sabina.
Sabina Urbaniak ma 68 lat. Mieszka w Krotoszynie. Z zawodu jest lekarzem. Przez 20 lat prowadziła stowarzyszenie Sclerosis Multiplex (SM). W międzyczasie założyła Krajową Radę Organizacji Stwardnienia Rozsianego.
O swoim cierpieniu fizycznym mówi: czas oczyszczenia. Każdą Mszę św., modlitwę czy akt strzelisty ofiarowuje Bogu w najróżniejszych intencjach. - Do wzywania pomocy w cierpieniu zachęca nas sam Stwórca - wyjaśnia z uwagą, iż osoba zdruzgotana bólem, ale akceptująca ten stan staje się najdoskonalszą ofiarą składaną Bogu. - W kościele na ołtarzu ofiarowywany jest Jezus w postaci chleba i wina; w łóżku czy na wózku - ten sam Jezus w postaci udręczonego człowieka - tłumaczy.
Pani Sabina nie ma wątpliwości: - Bóg pragnie zaufania, a w zamian możemy tylko zyskać… Ofiarowałam Mu całe swoje życie i nie żałuję. Żyję i nie boję się śmierci, bo któż nie chciałby spotkać się oko w oko z żywym Bogiem?! Zawsze w moich myślach obecne są słowa: „Nie bój się!”, „Nie lękaj się!”. On daje mi siły do dźwigania cierpienia.
Opowieść kobiety jest świadectwem wielkiego cierpienia, ale przede wszystkim ufności w Bożą moc i cudu dojrzewania do pełni życia w Tym, który jest ucieczką od bólu i jedynym Źródłem prawdziwego szczęścia.
- Od 1970 r. choruję na stwardnienie rozsiane (SM), ale moja prawdziwa choroba to nawracający nowotwór. Po raz pierwszy rozpoznano go w 1992 r. Dwa lata później ujawniły się przerzuty do wątroby i trzustki, a ponieważ chemioterapia i naświetlenia okazały się nieskuteczne, poddano mnie trzem operacjom - S. Urbaniak wspomina, jak w lęku przed przerzutami, które - jak sądziła - są tylko kwestią czasu, poświęciła kolejne dwa lata na zgłębianie sposobów zapobiegania nawrotom. - Rozpaczliwie praktykowałam modlitwę, medytację, wizualizację itp. - przyznaje, dodając, iż chęć wpłynięcia za wszelką cenę na zablokowanie choroby uświadomiła jej dwie zasadnicze kwestie: że nie dysponuje żadnym kluczem do pokonania raka oraz że miejsce odczuwanego wcześniej lęku niespodziewanie zajął głęboki spokój. - Powracające pytanie: „Jak mam przez to przejść?”, znalazło odpowiedź: „Z Bożą pomocą!”. Niestety to, co najważniejsze, wciąż było przede mną…
Badania tomograficzne przeprowadzone w 2000 r. ujawniły nawrót licznych guzów, w tym narośl na kręgosłupie w odcinku szyjno-piersiowym, która zaczęła wrastać między żebra i zajęła opłucną. Operacja - ze względu na usytuowanie guza - nie wchodziła w grę. - W tym samym roku nieoczekiwanie zachorowałam na posocznicę i dwukrotnie wystąpił u mnie zator płuc. O ile mi wiadomo, z tego się nie wychodzi... Zostałam przygotowana na śmierć i z ufnością powierzyłam się Bogu. Nie prosiłam o zdrowie, ale przyjaciele odmawiali w mojej intencji nowennę za przyczyną s. Faustyny, a księża sprawowali Msze św. Zostałam nadzwyczajnie uzdrowiona - wyznaje.
Na dowód prawdy, że Bóg jest najlepszym lekarzem, S. Urbaniak odwołuje się do schorzeń, na jakie cierpiała od lat. - W dzieciństwie poparzyłam przełyk płynem. Po zabliźnieniu jego średnica zmniejszyła się do 22 mm, co sprawiło, że jedzenie było dla mnie prawdziwą torturą. Lek przeciwskurczowy przyjmowałam 20 minut przed posiłkiem. Stan był nieodwracalny, a moja droga krzyżowa trwała ponad 50 lat. SM dawało o sobie znać właśnie przy przyjmowaniu pokarmów. W 2001 r., nie biorąc środka przeciwskurczowego, odważyłam się zjeść kawałek kurczaka. Po przeprowadzeniu badań okazało się, że średnica przełyku poszerzyła się o 10 mm.
W tym samym roku pani Sabina odzyskała częściową zdolność widzenia. - W 1986 r., na skutek SM, straciłam całkowicie wzrok i stan obuocznej ślepoty utrzymywał się bardzo długo. W 2001 r. w prawym oku pojawiło się poczucie światła. Dziś tym okiem widzę, słabo, ale jednak… Mimo iż okuliści twierdzą, że z medycznego punktu widzenia jest to niemożliwe - podkreśla.
W 2003 r., po dziewięciu latach od ostatniej operacji, u S. Urbaniak zdiagnozowano duży guz w obrębie jamy brzusznej. - Zaczęłam płakać. „Dlaczego znowu ja?” - pytałam. Zdając sobie jednak sprawę z wartości cierpienia, doszłam do wniosku, że może moje ofiarne modlitwy w chorobie czynią więcej dobra niż ewentualny powrót do zdrowia? Jeśli wyobrażę sobie radość z życia wiecznego, to doczesne - z rakiem - wydaje się niemal nieistotne. Mój związek z Bogiem stopniowo przekształcał się w głębszą przyjaźń - zaznacza. Przyznaje jednocześnie, iż na drodze zawierzenia otuchy dodawała jej świadomość orędownictwa świętych, ale też szturmowania nieba przez ziemskich przyjaciół. - Kiedy wykryto u mnie nieoperacyjne guzy w przełyku usadowione przy wpuście do żołądka i założono przetokę do ewentualnego karmienia, ogarnął mnie tak wielki strach, że nie mogłam się modlić. Potrzebowałam, by inni robili to za mnie. Teraz wiem, że gdy nie byłam w stanie sama iść do Jezusa, zanieśli mnie do Niego moi przyjaciele - akcentuje rangę duchowego wsparcia.
- Diagnoza: nowotwór żołądka i przełyku. Miesiące balansowanie na granicy życia i śmierci. Nie mogłam mówić ani przełykać. Początkowo łudziłam się, że wkrótce wszystko wróci do „normy”, że będę mogła siąść na wózek i żyć jak wcześniej. Kiedy jednak spytałam o rokowania, dowiedziałam się, że nie ma szans na poprawę. Leżąc na „erce” i dusząc się, mimo iż pod tlenem, próbowałam modlić się o umiejętność przyjęcia woli Bożej. Wtedy też wyraźnie odczułam, że gdy jest najciemniej i najtrudniej, choćby po ludzku zabito wszelką nadzieję, Jezus jest najbliżej i nic nie jest w stanie przeszkodzić Mu w otuleniu miłością ludzkiego serca - zaznacza S. Urbaniak.
Objawy choroby, które pojawiły się tak nagle, ustąpiły w jednym momencie. - Następnego dnia postanowiłam odstawić lekarstwa, bez których wcześniej nie mogłam funkcjonować i które przyjmowałam co cztery godziny. Czułam, że ich dalsze przyjmowanie byłoby równoznaczne z odmową zaufania Bogu. Jak powiedział jeden z księży: „Jeśli już wyszłaś z łódki, jak św. Piotr idący po wodzie do Jezusa, to musisz teraz z całą ufnością patrzeć w Jego oczy i iść naprzód, bo inaczej utoniesz”. Pierwsza dawka, której zdecydowała się nie przyjąć, wypadała o północy. Nie wzięłam lekarstwa i nie odczułam z tego powodu żadnych dolegliwości. Ustąpiły też krwotoki. Jedyne słowo na określenie tego, co stało się moim udziałem, to: tajemnica.
Najważniejszym wymiarem uzdrowienia - na co zwraca uwagę pani Sabina - jest nie tyle widoczny dla oczu zewnętrzny znak, co dotknięcie serca. - Myślę, że - paradoksalnie - lata choroby stały się powolnym procesem mojego wewnętrznego uzdrowienia. Obecnie wydaje mi się ono cudem na równi z cudem każdego oddechu. Bo i życie jest cudem - darmo danym przez Stwórcę i w każdej chwili przez Niego podtrzymywanym - zauważa.
Jakby bolesnych doświadczeń było mało, w 2008 r. S. Urbaniak zachorowała na glejaka złośliwego wrośniętego w przysadkę. - Ze względu na usytuowanie guza uznano, że jest on nieoperacyjny, jednak w Monachium lekarze zdecydowali się na metodę „odsysania”. Przeszłam trzy operacje, a każda z nich była walką o życie. Przy pierwszej udało się wyssać 3 cm, przy drugiej już tylko 1 cm, a kiedy trafiłam na trzecią, okazało się, że guz rozrósł się o 2,8 cm. Mój stan nagle zaczął się pogarszać. Dając mi 1-2% szans na przeżycie kolejnej operacji, lekarze podjęli decyzję o precyzyjnym naświetlaniu guza. Przed trzecim zabiegiem zachorowałam na zapalenie oskrzeli i płuc, więc termin z konieczności musiał zostać przesunięty.
Pani Sabina wspomina, że termin trzeciego naświetlenia wypadał 21 lipca 2013 r. I, podobnie jak w każdą sobotę, kiedy tylko może, uczestniczyła w Eucharystii. - Tego dnia w mojej parafii sprawowana była Msza św. z modlitwą o uwolnienie i uzdrowienie. Po jej zakończeniu, podczas śpiewu i wielbienia stałam w zakrystii - opowiada, przywołując doznanie, którego - jak zastrzega - nie sposób ująć w słowa. - Nagle dostrzegłam światło i wypełnił mnie wielki spokój. W tym momencie do zakrystii wszedł kapłan z monstrancją. Wziął moją rękę i, trzymając razem monstrancję, wielbiliśmy Boga. Po chwili zauważyłam, że noga i ręka przestały mi drżeć. Po kilku dniach wyciszył się też ból głowy.
Choć wewnętrznie czuła, że została uzdrowiona, kobieta postanowiła zachować ostrożność, wiedząc, że choroba czasem przycicha, by wrócić z nową siłą. - Jednak objawy ustąpiły i po raz pierwszy od 2008 r. mogłam powiedzieć, że głowa mnie nie boli. Po miesiącu od tego zdarzenia miałam badania w Monachium. Diagnoza: guza nie ma.
Jednak wydarzeniem w życiu pani Sabiny, które najmocniej odcisnęło ślad na jej duchowym przylgnięciu do Boga, było doświadczenie „śmierci” podczas operacji sprzed trzech lat. - Usłyszałam słowa: „Nie żyje”. Z tego, co przekazali mi lekarze, 26 stycznia 2016 r., o 23.35, przestało bić moje serce. Próby reanimacji nie powiodły się - o 23.46 stwierdzono oficjalnie zgon. Wróciłam 27 stycznia, o 6.12. Do dziś słyszę słowa Jezusa: „Wracasz” - wspomina.
W nawiązaniu do „nowego” życia moja rozmówczyni podkreśla, iż wszystko, czego teraz pragnie, to zdobywać dla Jezusa zagubionych oraz modlić się za kapłanów i Kościół. - Jednym z pierwszych objawów przemiany było to, że odtąd pragnęłam kochać każdego człowieka i chciałam, aby wszyscy mogli poczuć, jak bardzo są kochani przez Boga - zaznacza.
„Jazda na tandemie” - to jej sposób na opisanie dzisiejszej relacji z Jezusem. - Tyle że wcześniej to On siedział z tyłu i pomagał mi pedałować. W chwili, gdy zaproponował, byśmy zamienili się miejscami, moje życie wkroczyło na nowe tory. Kiedy ja kierowałam, znałam drogę. Była może i nudna, ale przewidywalna. Odkąd prowadzi Jezus, zaczęła się jazda cudownie okrężną ścieżką: pod górkę i po kamieniach, a ja - chociaż wydaje się to szaleństwem - mogę tylko z całych sił się Go trzymać.
AW
Echo
Katolickie 6/2019
opr. ab/ab