Co właściwie wyznajemy, gdy w czasie liturgii niedzielnej Mszy św. mówimy: „Wierzę w jeden, święty, powszechny [...] Kościół”?
Co właściwie wyznajemy, gdy w czasie liturgii niedzielnej Mszy św. mówimy: „Wierzę w jeden, święty, powszechny [...] Kościół”. Afirmujemy pobożne życzenia? Głosimy kolejną utopię? Bo gołym okiem tej świętości w Kościele nie widać. Przynajmniej wtedy, gdy spoglądamy w swoje lustrzane odbicie.
Tak naprawdę, gdyby chcieć rozłożyć na czynniki pierwsze wspomniany wyżej artykuł wiary, zapewne mielibyśmy kłopot z analizą każdego z jego elementów. Niby wszystko jest oczywiste, proste. Ale... Co to znaczy wierzyć? Skoro łatwiej akceptować, podążać za czymś, co jest konkretne, empiryczne, weryfikowalne. Chcemy WIEDZIEĆ! Liczy się konkret, bilans zysków i strat. Stosunkowo łatwo wierzyć w Boga (czy bliżej nieokreśloną „Siłę Wyższą”), zakładać Jego istnienie. Zdecydowanie trudniej wierzyć Bogu, przyjąć Jego słowo, doświadczyć obecności w sakramentach świętych, we wspólnocie wierzących. Taki Bóg staje się balastem, zawalidrogą. W internecie swego czasu można było spotkać mem: w stylizowanym na budynek kościoła pomieszczeniu gromadka ludzi kurczowo trzyma drzwi, nie pozwalając, aby Ten, kto puka, dostał się do wnętrza. Jest jeszcze komentarz - „dymek” nad postaciami wewnątrz budowli: „Nie pozwólmy Mu wejść, bo wtedy wszystko będziemy musieli pozmieniać…”.
A co z jednością? Katolicy, ortodoksi, tysiące odłamów protestanckich? I każdy mówi, że pełnia prawda jest u niego?
Tutaj już w ogóle jest, jak mówią młodzi, zagwozdka. Myli nam się świętość z bohaterstwem, święci z herosami. Bardziej „ulepieni” na ludzki obraz i podobieństwo, niż święcący odbitym światem od Tego, który jest samą Świętością. „Coś niedobrego stało się z samym słowem świętość. Dla wielu perspektywa świętości wydaje się albo mało atrakcyjna, albo wręcz zagrażająca ludzkiemu szczęściu - pisze ks. Dariusz Kowalczyk („Czy święty Kościół jest święty?”). Podziwiamy świętych, tych kanonizowanych i tych, którzy żyją pośród nas, ale - z drugiej strony - słowa o naszym własnym powołaniu do świętości napełniają nas niejednokrotnie lękiem lub nudą. Zła hagiografia stworzyła nieciekawy dla współczesnego człowieka obraz świętego, który snuje się po świecie ze wzrokiem utkwionym w chmurach. Świętość kojarzy nam się z pełną samozaparcia rezygnacją ze spontanicznych reakcji i radości tego świata, z poddaniem się jakiemuś ascetycznemu systemowi, w którym jest miejsce tylko na ślepe posłuszeństwo nakazom i zakazom oraz woluntarystyczny wysiłek. Owocem takiej wykoślawionej idei świętości jest z jednej strony zalęknienie, a z drugiej religijne znudzenie. A są to grzechy, które dziś najbardziej niszczą Kościół. Zalękniony chrześcijanin buduje wokół siebie mury, poza którymi - jego zdaniem - znajdują się niegodziwcy, albo - na odwrót - stara się przypodobać wszystkim, myląc otwartość na innych z miałkością własnych przekonań. Znudzony zaś chrześcijanin to taki, który sam nie ma pojęcia, dlaczego uważa się jeszcze za chrześcijanina. Nie wie też, co jeszcze robi w Kościele, którego na przemian albo nienawidzi, albo akceptuje na tyle, na ile zaspokaja jego „potrzeby” religijne…
Jezus pozostał w swoim Kościele jak jego Głowa. Świadomość rozdarcia pomiędzy tą prawdą a realiami istniała od początku. W Liście do Efezjan czytamy, że Jezus Chrystus umiłował i oczyścił Kościół, aby był on chwalebny, niemający skazy, święty i nieskalany (por. 5,26-27). W 1 Liście św. Jana znajdujemy przekonanie, że ten, kto raz nawrócił się i przyjął Jezusa za Zbawiciela, nie powinien grzeszyć: „Każdy, kto narodził się z Boga, nie grzeszy, gdyż trwa w nim nasienie Boże; taki nie może grzeszyć, bo się narodził z Boga” (3,9). Z drugiej jednak strony czytamy: „Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy” (1 J 2,8). Żalił się św. Paweł Koryntianom: „Słyszy się powszechnie o rozpuście między wami, i to o takiej rozpuście, jaka się nie zdarza nawet wśród pogan, że ktoś żyje z żoną swego ojca. A wy unieśliście się pychą, zamiast z ubolewaniem żądać, by usunięto spośród was tego, który się dopuścił wspomnianego czynu (1 Kor 5,1-2).
Owo permanentne napięcie jest obecne w Kościele od dwóch tysiącleci. Rodzi się pytanie: czy Chrystus, zakładając go, nie był tego świadom? Czy był na tyle naiwny, by dać się ponieść nadziei, że odtąd „wszystko będzie nowe”? Czy chciał wspólnoty idealnej, elitarnej, ograniczonej do wąskiego grona ludzi bez skazy, żyjących niejako na pograniczu nieba i ziemi? Nie. Był realistą do bólu - rozumianego zresztą dosłownie. Zaprosił do nieba wszystkich, bez wyjątku. Słowa: „Nie przyszedłem wezwać do nawrócenia sprawiedliwych, lecz grzeszników” (Łk 5,32) dalej zachowują swoją aktualność. Owo napięcie, wynikające z odwiecznej miłości Boga, pragnącego każdego z nas uratować i naszej niemocy, to jest właśnie Kościół. Jest polem, na którym dojrzewają pszeniczne kłosy i chwasty. „Pozwólcie obojgu róść do żniwa…” (Mt 13,30) - mówił Jezus. Dlatego też Kościół beatyfikuje i kanonizuje niektórych wiernych, ale nigdy oficjalnie nie ogłasza, że ktoś na pewno został potępiony.
To dość często spotykana deklaracja. Zazwyczaj stanowi usprawiedliwienie dla wewnętrznej apostazji, która dokonała się dawno czy afirmacji stylu życia tak, jakby Boga nie było. Jest też wyrazem powszechnej dziś apoteozy ignorancji, wedle której tym więcej na dany temat ma do powiedzenia ktoś, kto ma mniejsze ku temu kompetencje. Za deklaracją „nie wierzę w Kościół” zazwyczaj idzie negacja roli sakramentów świętych, kodeksu moralnego i ulepienie sobie jakiejś hybrydowej formy religijności „na ludzki obraz i podobieństwo”. Tak jest wygodniej.
A co z wiarą „w księży”? Wydaje się, że chodzi o jakiś (tragiczny w skutkach) skrót myślowy. Problem dobrze tłumaczy cytowany już wcześniej ks. Dariusz Kowalczyk: „Wydaje się, że dość rozpowszechniona jest swego rodzaju pogańska wizja religii, w której kasta świętych kapłanów prowadzi nieoświecony i grzeszny lud ku Bogu. Pogaństwo polega m.in. właśnie na tym, że człowiek w poczuciu własnej słabości i grzeszności buduje świątynie, ołtarze i ustanawia kapłanów, którzy - jako szczególnie uprzywilejowani w relacjach z bogami - mają przez sprawowanie kultu zapewnić ludowi boską przychylność. Jeśli ktoś ma taką wizję Kościoła, to w przypadku zgorszenia kapłanem dochodzi do zburzenia podstaw jego religijności. Człowiek o pogańskim typie religijności traci w tej sytuacji punkt oparcia. Chrześcijańska wizja Kościoła jest jednak zupełnie inna: to wspólnota (lud zwołany przez Boga), w której - co prawda - poszczególni członkowie mają różne funkcje i zadania, ale wszyscy są grzesznikami mającymi jednego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa”.
Zagubiliśmy dziś świadomość, że wszyscy - niezależnie od sprawowanych funkcji w Kościele - jesteśmy wspólnotą ludzi, którzy mają się spotkać w swoim nawróceniu. Odnosi się wrażenie, że system kliencki dotyka także sposobu rozumienia relacji z Panem Bogiem: ksiądz jest od „załatwiania” TYCH spraw. Jak coś pójdzie nie tak, on ponosi winę za niepowodzenia.
„Któregoś dnia Duch Święty kopniakiem przewróci stół i trzeba będzie zaczynać od nowa” - powiedział niedawno, w sobie właściwy sposób, papież Franciszek. Przewracanie stołów nie kojarzy się z miłą imprezą u cioci, ale raczej jatką, podczas której można nieźle oberwać. I dopiero kiedy stół runie, można będzie zobaczyć, ile pod nim było brudu, jakie śmieci zostały tam zamiecione. Łatwo w tym momencie wyciągnąć oskarżycielski palec i powiedzieć: to oni! Z tym większą łatwością to przychodzi, im więcej brudu pod swoim stolikiem się ukrywa, im więcej pustki, niewiary, fałszów kryje się we własnym sercu…
Czy stoimy przed jakimś przełomem epoki? Bez wątpienia tak. Czasem łatwiej jest zbudować coś od nowa, niż łatę przyszywać do łaty. Statecznym powodem wszystkich ludzkich nieszczęść jest utrata wary w Boga - przypomniał nam niedawno papież senior Benedykt XVI. Jeśli Go odnajdziemy, zostanie przywrócona miara wszystkiego.
KS.
PAWEŁ SIEDLANOWSKI
Echo
Katolickie 20/2019
opr. ab/ab