Rozpacz matki po śmierci dziecka koi sen, w którym zmarły syn prosi ją o modlitwę w intencji dusz czyśćcowych. O odkrytym powołaniu i woli Boga, który chce wyłącznie naszego dobra
Jeszcze niedawno mówiłam, że Bóg zabrał mi syna. Dziś wiem, że On go powołał. Nie uzdrowił mojego dziecka, ale uczynił w moim życiu inny cud - podkreśla Urszula Ślewińska, mama zmarłego trzy lata temu 26-letniego Pawła. Oto świadectwo, które pomoże nie tylko osobom w żałobie, ale wszystkim, którzy zastanawiają się, czy tam, po drugiej stronie życia, rzeczywiście coś jest. Śmierć to nie game over!
Mój syn umierał półtora roku na raka żołądka. Był kapitanem drużyny piłki nożnej, bez nałogów, wysportowany i nagle przyszła choroba. Pytał mnie: „Mama, dlaczego ja?” Nigdy nikogo nie skrzywdziłem, nie zrobiłem nic złego, dlaczego Bóg wybrał mnie?”. No właśnie: dlaczego?
Paweł był ministrantem, miał narzeczoną Klaudię, którą poznał podczas pieszej pielgrzymki na Jasną Górę. Zostali na odległość rodzicami adopcyjnymi dziecka z Afryki. Po zaręczynach pojechali do Lichenia. Mieli plany, chcieli założyć rodzinę, ale ślubu nigdy nie było. Syn był zbyt chory. Jednak nie dopuszczałam myśli, że umrze. Lekarze przygotowywali mnie na to, lecz ja wierzyłam, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych, że uzdrowi moje dziecko.
Zaczęłam codziennie chodzić do kościoła. Zamawiałam ciągle intencję Mszy św. o uzdrowienie syna. Do tego doszły posty o chlebie i wodzie w poniedziałki, środy i piątki. W sumie 40 dni. Modliła się cała rodzina, parafia, księża, biskupi, siostry zakonne, zgromadzenia klauzurowe, nawet papież, który przysłał Pawłowi różaniec. Miałam wodę z Lourdes, olejek św. Szarbela, relikwie św. Jana Pawła II i ks. Jerzego Popiełuszki. Odmówiłam kilka razy nowennę pompejańską i wiele innych modlitw do przeróżnych świętych. Leżałam krzyżem, płakałam i ciągle wołałam do Boga, ale On milczał, tak przynajmniej wtedy myślałam. Usłyszałam wówczas od księdza, że modlę się o cud, a co jeśli cudu nie będzie? Zapytał, czy stracę wiarę?
Cudu uzdrowienia nie było. Widziałam, że jest coraz gorzej. Syn przyjął wiatyk i święte oleje. Powiedziałam wtedy do Boga: „Jeśli taka jest Twoja wola, oddaję Ci moje dziecko. Tylko pamiętaj, aby tam, w niebie, z aniołami mógł zagrać dla Ciebie mecz”. A Matkę Bożą poprosiłam: „Teraz Ty jesteś jego Matką, zaopiekuj się nim”.
Syn nie był w szpitalu. Czas choroby spędził w domu i odchodził do Boga przy najbliższych. Na szafce stała zapalona gromnica. Czuwając, wciąż się modliliśmy. Odmawialiśmy Koronkę do Bożego Miłosierdzia, Różaniec, a ja cały czas prosiłam św. Michała Archanioła, by pomógł Pawłowi spokojnie przejść do domu Ojca. Zaczęliśmy odmawiać Litanię do Krwi Pana Jezusa i pod jej koniec, gdy wypowiadaliśmy słowa „Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata”, syn odszedł, a ja powiedziałam: „Jesteś już w raju”. Nawet nie płakałam. Poczułam w sercu niesamowity pokój. To wszystko było niesamowite. Czułam obecność Boga.
Kilka dni później sprzątałam pokój syna. Zobaczyłam wyjętą z półki książkę i położoną na wierzchu innych. Zdziwiło mnie to. Wzięłam tę książkę do ręki, by ją odłożyć i wtedy przeczytałam tytuł „Do zobaczenia w raju”. Napisał ją Arturo Mari, osobisty fotograf Jana Pawła II. Jeden z rozdziałów również był zatytułowany „Do zobaczenia w raju”. Autor opisywał w nim, jak to pewien młody chłopak, mniej więcej w wieku mojego syna, odwiedził Papieża Polaka. Był schorowany, wychudzony i umierający. I to właśnie on powiedział do Ojca Świętego te słowa: „Do zobaczenia w raju”. Zapytałam najbliższych, którzy byli w pokoju syna, gdy odchodził, czy ktoś wyjął tę książkę. Wszyscy zaprzeczyli. Wierzę, że to był znak od mojego dziecka.
Codziennie siedziałam w jego pokoju. Było tak, jakby wyszedł na chwilę. Zdawałam sobie jednak sprawę, że już nigdy nie wróci, że już go nie zobaczę, nie dotknę. Zaczął się okres ogromnego żalu, smutku, rozpaczy, tęsknoty i nieustannych pytań: dlaczego? Dlaczego, Boże, zabrałeś jego, a nie mnie? Dlaczego go nie uzdrowiłeś, przecież tak bardzo Cię prosiłam? Dlaczego musiał tyle cierpieć? Przestałam się uśmiechać. Denerwowała mnie radość innych. Mówiłam, że dawnej mnie już nie ma. Denerwowałam się, gdy słyszałam, że muszę być silna. Odpowiadałam wówczas, że nic nie muszę. Nie mogłam słuchać życzeń, bo po co życzyć sobie zdrowia, skoro choroba i tak przychodzi.
Przed świętami, gdy wokół słychać było „wesołych świąt”, wzbierała we mnie złość. Wiedziałam, że moje święta już nigdy nie będą radosne. Nie mogłam znieść, kiedy koleżanki opowiadały o gotowaniu, sprzątaniu, potrawach, bo mój syn umarł z głodu. Często płakałam. Ciągle wspominałam jego cierpienie - zarówno to fizyczne, jak i psychiczne, bo przecież zdawał sobie sprawę z tego, że umiera. Wiedział, że musi zostawić wszystkich, których kochał, a także swoją drużynę i ukochaną piłkę. Zostały tylko puchary. Życie nie miało dla mnie sensu. Myślałam, że niedługo dołączę do syna. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym żyć jeszcze wiele lat na tej ziemi z takim bólem. Wtedy byłam pewna, że w tym stanie ducha pozostanę już do końca. Przecież mój syn nie wróci. Nigdy już nie będzie tak, jak dawniej. Nic mnie nie będzie cieszyło, bo jak mogę odczuwać radość, skoro jego już nie ma. Wszystko wokół mnie irytowało, bo mój świat się skończył, a inni żyli tak, jakby tego nie dostrzegali. Nieustannie myślałam o synu. Cały czas towarzyszyło mi uczucie, że jego nie ma. I ten potworny ból serca...
Każdego dnia czułam ten miecz boleści. I nie był to tylko ból psychiczny. Ja ten miecz czułam fizycznie. Czułam, jak przebija moje serce. Robiłam tylko to, co musiałam. Nie dbałam o swój wygląd. Bo po co? Ciągle chodziłam w żałobie, bo czarny kolor był idealny do mojego nastroju. Pamiętam, jak nadeszła wiosna, a mnie denerwowały rozkwitające pąki, śpiew ptaków i słońce. Nie było na tym świecie Pawła i ja też nie chciałam widzieć, jak przyroda budzi się do życia.
Bywały dni, gdy odżywał żal do Boga: dlaczego innych uzdrawiał, a mojego dziecka nie. Dlaczego nas nie wysłuchał? Nawet trudno było mi słuchać słów Ewangelii w czasie Mszy św., gdy dotyczyła uzdrowień. Jednak do kościoła chodziłam codziennie, przyjmując w Komunii św. Pana Jezusa. Zdawałam sobie sprawę, że tylko On może mi pomóc. Nie poszłam na żadną terapię. Wiedziałam, że moją siłą jest Bóg.
Były też momenty silnej wiary. W uroczystość Wszystkich Świętych nie pociekła mi nawet łza. Powiedziałam: „Synu, to twoje święto. Jeśli chcesz, bym cieszyła się z tobą, poproś o to Boga, bo sama nie dam rady”. I rzeczywiście nie płakałam ani wtedy, ani w rocznicę śmierci syna. Wiem, że nie była to moja zasługa.
Cały czas wierzyłam, że moje dziecko jest w niebie, ale modliłam się za nie każdego dnia. Codzienna Eucharystia, Różaniec, wizyta na cmentarzu, by odmówić Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Za duszę Pawła były odprawiane gregorianki i częste Msze św. Nie wiem, czy można wierzyć snom, ale pewnego dnia przyśnił mi się, ale nie uśmiechnięty i szczęśliwy, lecz schorowany i smutny. Zapytałam go, gdzie jest. Nie odpowiedział, tylko wymownie spojrzał. Wtedy złapałam go za rękę i krzyknęłam: „Powiedz, czy jesteś w czyśćcu?”. Odpowiedział: „Tak, jestem w czyśćcu”. Od tamtej pory modliłam się i prosiłam Boga, by przyjął go do nieba.
Rok temu w maju bardzo dokuczał mi kręgosłup. Nic nie pomagało. Byłam sama w domu na zwolnieniu lekarskim, wspominając cierpienie Pawła i popadając w rozpacz. Leżałam na podłodze i krzyczałam: „Boże, mam dosyć tego bólu i cierpienia”. Przypadkiem natknęłam się w internecie na ebooka „Św. Tereska - dzieje duszy”. Wtedy zapragnęłam - jak św. Tereska od Dzieciątka Jezus - znaleźć swoją małą drogę do nieba.
W 28 rocznicę urodzin mojego syna (tzn. 18 maja 2018 r. - przyszedł na świat w 70 rocznicę urodzin Jana Pawła II; dlatego miał na imię Paweł), usłyszałam wewnętrznie jego głos. Mówił: „Poproście moją mamę; ona wam pomoże”. Nie wiedziałam, o co chodzi, ale cały dzień miałam w głowie te słowa. W końcu usiadłam i powiedziałam: „Synu, komu mam pomóc? Co mam zrobić?”. I ponownie usłyszałam jego głos: „Mamo, czy bardzo za mną tęsknisz, czy cierpisz?”. Odpowiedziałam: „Nie ma większego cierpienia i tęsknoty. Czuję, jak miecz przebija moje serce. To ból tak wielki, że czuję go fizycznie”. A on na to: „A dusze w czyśćcu cierpią tysiąc razy bardziej niż ty. Czy cieszyłabyś się, gdybyś mnie teraz zobaczyła, gdybym wrócił?”. Odpowiedziałam: „Synu, nie byłoby większego szczęścia i radości”. Na co usłyszałam: „A dusze w czyśćcu cieszą się tysiąc razy bardziej ze spotkania z Bogiem, niż gdybyś ty, mamo, cieszyła się ze spotkania ze mną”.
Bardzo przeżyłam tę wewnętrzną rozmowę. Wiedziałam już, że to duszom czyśćcowym mam pomóc. Wcześniej nigdy się nie modliłam za nie. Jedynie dopisywałam intencje w wypominkach, bo tak robiła moja mama. W tamtym momencie zrozumiałam, że to jest właśnie moja mała droga, że Bóg wskazał mi cel.
Odnalazłam sens życia. Czytałam książki o duszach czyśćcowych, słuchałam kazań, odmawiałam Różaniec, ale już nie tylko za duszę syna, ale dusze w czyśćcu cierpiące. Zamówiłam za nie Mszę św. Do tego codzienna Eucharystia i Komunia św. Zaczęłam zwracać się do nich „moi kochani przyjaciele”, ofiarując za nie wszystkie moje bóle i cierpienia, wszystko, co mnie spotyka.
Wkrótce ponownie przyśnił mi się Paweł. Przyszliśmy z mężem na jego grób, a on siedział uśmiechnięty i zadowolony, wołając: „Już jestem w niebie”. I poszliśmy razem na spacer po cmentarzu. Zapytałam, czy mogę go wziąć za rękę, czy poczuję jego dotyk, skoro jest duchem. On podał mi swoją dłoń, a ja pogłaskałam nią swój policzek. Czułam jego dotyk. I to był ostatni raz, kiedy śnił mi się syn. Wierzę, że jest w niebie, ale nadal modlę się za niego. Wiem, że jeśli on tego nie potrzebuje, Bóg przyjmie tę modlitwę za inną duszę.
Moje życie zmieniło się diametralnie. Jestem pełna radości. Koleżanki bały się, że to chwilowe. Ale to wciąż trwa. Dusze czyśćcowe bardzo mi pomogły, bardziej niż ja im. Czułam, że powinnam zrobić dla nich więcej. Zamówiłam na listopad 30 Mszy św. Przypadkiem też natrafiłam na informację o rekolekcjach Apostolstwa Pomocy Duszom Czyśćcowym w Sulejówku. Przeczytałam program i powiedziałam: „Jadę”. Były to po śmierci Pawła najszczęśliwsze chwile. Dziś jestem członkiem APDC, a wyjeżdżając z rekolekcji, powiedziałam s. Annie Czajkowskiej ze Zgromadzenia Sióstr Wspomożycielek Dusz Czyśćcowych, odpowiedzialnej za formację członków APDC, iż jestem przeszczęśliwa. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś wypowiem takie słowa.
Dziś jestem wdzięczna Bogu, że przemienił moje życie. Pokazał drogę do zbawienia. Jest ona trudna i bolesna, ale właściwa. Już nie pytam: „dlaczego?”. Zaufałam Bogu, a On przeprowadził mnie przez ciemną dolinę. Dziękuję Mu, że mogliśmy całą rodziną uczestniczyć w najważniejszym momencie życia Pawła - w jego przejściu przez bramę wieczności. Dziękuję, że nie straciłam wiary. Dziś wiem, iż Bóg naprawdę czyni cuda. Nie takie, o jakie prosimy, ale takie, które są nam potrzebne do zbawienia.
NOT. MD
Echo Katolickie 34/2019
opr. ab/ab