Współczesność nie ułatwia przybliżenia się do Boga w Święta. Mimo to Bóg przychodzi do ludzi. Pragnie nas nieustannie szukać i obdarzać miłością.
W jednej z powieści Wiesława Myśliwskiego zawarta jest przepiękna, symboliczna scena: ojciec bawi się ze swoim synem w chowanego w sadzie. Gdy ukrywa się chłopiec, ojciec niespodziewanie zostaje odwołany do domu - musi załatwić pilną sprawę. Zapomina o zabawie. Pauza się przedłuża. Po kilkunastu minutach do domu wchodzi szlochające z żalu dziecko. - Tato, dlaczego mnie nie szukałeś?! - woła przez łzy.
Chcemy być szukani. To jedno z najgłębszych ludzkich pragnień. Doskonale wyczuł je Jezus, tłumacząc miłość Boga historią o pasterzu, który zostawia w bezpiecznym miejscu owce i idzie szukać jednej, zagubionej. Więcej: obiecuje, że swoje życie odda za owce! Człowiek, który czuje się nikomu niepotrzebny, przez nikogo nie kochany, traci sen życia. Albo zapada na chorobę sierocą - kto miał okazję być w domu dziecka, wie, że nawet najlepsi wychowawcy, najlepsza placówka nie są w stanie zastąpić rodziców. Pozostaje tęsknota, żal, osamotnienie.
Dziś mamy do czynienia ze szczególną odmianą owej „choroby sierocej” dotykającej całe społeczeństwa, które - w imię nowoczesności - skazały Boga na banicję, sygnując swoją tożsamość pustymi kościołami, burzonymi świątyniami i eutanazją na życzenie. To przerażająca wizja świata.
Boże Narodzenie w istocie stało się czytelnym komunikatem: - Oto Ja, Bóg, staję się jednym z was! Abyście zawsze czuli się potrzebni, kochani! Będę was szukał do końca waszych dni, nawet wtedy, gdy Mną wzgardzicie, odwrócicie się do Mnie plecami! Po to przyszedłem na świat!
„Gdy aniołowie odeszli od nich do nieba, pasterze mówili nawzajem do siebie: «Pójdźmy do Betlejem i zobaczmy, co się tam zdarzyło i o czym nam Pan oznajmił» - pisze św. Łukasz. - Udali się też z pośpiechem i znaleźli Maryję, Józefa i Niemowlę, leżące w żłobie. Gdy Je ujrzeli, opowiedzieli o tym, co im zostało objawione o tym Dziecięciu. A wszyscy, którzy to słyszeli, dziwili się temu, co im pasterze opowiadali...” (Łk 2,15-20).
Dwa tysiące lat dzielą nas od tamtych wydarzeń. Wydaje się, że łatwo dziś wyobrazić sobie owe „betlejemskie klimaty”. Próbujemy je po swojemu odtwarzać. Pastuszkowie, tekturowe stajenki, styropianowe zastępy anielskie... Różnego rodzaju „careless whispers” sączące się z telewizorów (jakbyśmy nie mieli swoich kolęd i pastorałek), kolędy odtwarzane w hipermarketach od połowy listopada, hordy mikołajopodonych klaunów - to wszystko nie budzi już owego radosnego, pełnego niepokoju zdziwienia, które było w Józefie, Maryi, pasterzach. Raczej niesmak. Jego miejsce zajęła rutyna. Powtarzalność i swoisty determinizm (nakazujący ubrać i zastawić odpowiednio stół, przygotować prezenty, godnie przyjąć w domu rodzinę) kojarzy się z jednym: zmęczeniem. A gdy do tego dojdzie religijna letniość? Nie brakuje ludzi, którzy nie lubią świąt. Dlatego biura turystyczne z roku na rok notują w tym czasie coraz większe obroty.
Boże Narodzenia ubrano w sielskość, otulono rzewnymi melodiami kolęd, przystrojono w tradycję. Ale też - dzięki Bogu w Polsce - dalej jeszcze kojarzy nam się z Wigilią, choinką, ciepłem rodzinnych spotkań, pełniejszymi niż zwykle kościołami, gruntownym przygotowaniem wewnętrznym: udziałem w rekolekcjach, spowiedzią, noworocznymi postanowieniami. To też dobrze. W świecie zmienności, kwestionowania nienaruszalnych dotąd prawd, wyrzucania na śmietnik historii świętości itd. Boże Narodzenie, choć atakowane przez komercję, pozostaje znakiem niekwestionowanej miłości Boga do ludzi. Problem w tym, że przeżywając ten szczególny czas, nader często zatrzymujemy się li tylko na powierzchni Wydarzenia Betlejemskiego, spoglądając na nie z perspektywy „wygodnej kanapy”, wybierając niezbędne duchowe minimum, koncentrując się na detalach, bojąc się zbliżyć do Jezusa...
Ten lęk nie był obcy pasterzom. Bali się, nie rozumieli słów anielskich. A jednak znaleźli w sobie odwagę, aby udać się od Betlejem i złożyć hołd Dziecięciu. Spotkanie wewnętrznie przemieniło ich! „Wrócili, wielbiąc i wysławiając Boga za wszystko, co słyszeli i widzieli, jak im to było powiedziane” - napisał św. Łukasz. Doświadczenie mocy, obecności żywego i prawdziwego Boga zawsze przemienia. Warunek jest jeden: trzeba się do Niego zbliżyć! Obudzić w sobie ową „zbawczą ciekawość”, która kazała Zacheuszowi wdrapać się na drzewo, rybakom Piotrowi i Andrzejowi pójść za głosem Nieznajomego, Nikodemowi prowadzić nocne dysputy z Jezusem, tłumom mieszkańców Judei i Galilei wyjść za Nim na pustynię. Może czasem motywacji daleko jest do doskonałości, ale od czegoś trzeba zacząć. Najgorsza jest bowiem obojętność. Niewielu tylko zdaje sobie sprawę z tego, że za jej granicą zaczynają się pustka i rozpacz...
Pośród zagrożeń skutecznie przesłaniających piękno Bożego Narodzenia zwykle jednym tchem wylicza się nachalną reklamę, komercję sięgającą coraz to intymniejszych zakamarków ludzkiej duszy, przekonwertowanie historii zbawienia w tabloid czy sprowadzenie jej do poziomu płaskiej tradycji. I to jest prawda. One skutecznie budują dystans do Jezusa, wzmacniają lęk, który albo zamienia się w agresję, albo przybiera kształt ironii, cynizmu, kpiny. Próby przekształcenia Bożego Narodzenia w banał mają też głębsze przyczyny - w gruncie rzeczy jest to powielone echo wydarzeń, o których pisał w Ewangelii św. Mateusz: „Skoro to [nowinę o narodzeniu Jezusa] usłyszał Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima” (Mt 2,3). Intryga, spisek, a w konsekwencji rzeź niemowląt były rozpaczliwą próbą ratowania swojego stanu posiadania. Nie udało się. Dziś diabeł wie, że tamta taktyka jest bezużyteczna, dlatego uderza z innej strony.
Normą jest, że kiedy w parafiach odbywają się rekolekcje, ludzie przystępują do spowiedzi, nawracają się, piekło aż kipi od złości. Najbardziej boli pokora Syna Bożego - egzorcyści opowiadają, że tego demon nie jest w stanie znieść, zrozumieć. Dlatego jego wściekłość osiąga apogeum - tak samo jak ludzi, nad którymi ma władzę. Nie ma roku, aby przy okazji świąt nie pojawiły się jakieś „rewelacje” co do osoby Chrystusa - w celu zdyskredytowania sensu chrześcijańskiego świętowania. W tym roku Netflix przedstawia go jako geja (Maryja to naćpana blondyna), zaś Posten Norge w reklamie swoich usług sugeruje, że był Jej nieślubnym synem. Są to w swojej istocie rozpaczliwe próby uzasadnienia wewnętrznego lęku i pustki, jakie coraz wyraźniej zaczynają zionąć - niczym krater wyrąbany fałszywą wizją wolności - w sercu cywilizacji, która skazała Boga na banicję. Symptom choroby sierocej, która go drąży od środka. Jest ona w stanie zaakceptować tradycję, ale jednocześnie - ze strachu, pogardy - chce pogrzebać pamięć o miłości Boga, „który tak umiłował świat, że Syna swojego Jednorodzonego dał”, w stosie świecidełek i gwiazdkowych prezentów, uznając betlejemski żłóbek za element folkloru. Nie potrafi pokłonić się Jezusowi, zbyt wiele bowiem ma do stracenia. Podszyta strachem pycha jej na to nie pozwala.
Drogą do zrozumienia Bożego Narodzenia jest zatem pokora. Ona każe mi powiedzieć: „Nie rozumiem tego, co się stało! Nigdy nie pojmę do końca wielkiej miłości Boga, jaką On mnie obdarzył. Żadne słowo nie jest w stanie oddać znaczenia Betlejemskiej Nocy...”. A skoro tak trudno zrozumieć, trzeba zamilknąć. Zbliżyć się do Jezusa, adorować Go. Nie wolno się zrażać wszechobecną komercją, zgiełkiem. Przecież „gdy nadszedł dla Maryi czas rozwiązania”, było tak samo: wypełnione po brzegi knajpy, przelewające się ulicami rzesze ludzi, którzy przybyli z różnych stron, „aby się dać zapisać” cesarskim urzędnikom, alkohol lejący się strumieniami, hałas. Nihil novi sub sole. Nikt nie zauważył ciężarnej Miriam. Nie byli z Józefem odpowiednio interesującymi klientami, aby wzbudzić czyjekolwiek zainteresowanie. Zatrzymali się w stajni. Może dlatego, byśmy zrozumieli, iż nawet najbiedniejszy dom, najbardziej ubogie warunki nie są przeszkodą, aby szczerze ugościć Jezusa, przyjąć Go „na kwaterę” ludzkiego serca. On nim nie wzgardzi.
Ks. Paweł Siedlanowski
opr. nc/nc