Tendencja do rozrywkowego podejścia do wszystkiego wkrada się także do Kościoła. Czy jest to rzeczywiście wymóg naszych czasów? Czy taka trywializacja nie jest zabójcza, szczególnie dla liturgii?
W przeszłości obrazów przedstawiających zbieranie krwi Chrystusa do ozdobnego kielicha trzymanego przez anioła było bardzo wiele. Najwięksi artyści sięgali po ten wątek. Dzisiaj prawie nikt tak nie maluje. Czy tylko dlatego, że ten motyw wydaje się nieco naiwny? Albo dlatego, że niewielu artystów w ogóle sięga po tematy religijne?
Myślę, że główna przyczyna może być jeszcze inna. Żeby twórczo zabrać się za taki motyw, trzeba mieć przekonanie o wielkiej wartości krwi Chrystusa. Obawiam się, że tego przekonania może brakować, zresztą nie tylko artystom. Bezcenna to jest krew oddawana przez honorowych dawców w ambulansie, który czasem zajeżdża w niedzielę pod kościół, co oczywiście nie znaczy, bym w jakikolwiek sposób chciał pomniejszać wartość takich działań. Z krwią Chrystusa raczej takich skojarzeń już nie mamy. Taki sposób widzenia krwi ludzkiej i Chrystusowej wiąże się z nieustannie postępującym procesem ograniczania sfery sacrum. Poważnie można na przykład potraktować informację, że ktoś stracił życie z powodu braku krwi na przykład grupy B Rh+, ale już zdanie, że z powodu braku krwi Chrystusa ktoś mógł stracić życie wieczne — przyznają Państwo — brzmi dziwnie. Właśnie jakoś mało poważnie.
Kiedyś widok księdza biegnącego do chorego, co prawda nie z krwią, ale z Ciałem Chrystusa, był dosyć częsty. Dzisiaj na sygnale jeżdżą samochody z krwią do chorych. Ten obraz dobrze chyba pokazuje powszechnie obowiązującą hierarchię ważności. Nie mam wątpliwości, że sfera życia wiecznego jest daleko w tyle za sferą życia doczesnego. Na wagę złota jest krew ludzka, a nie Chrystusowa. Być może przerysowuję, ale tylko trochę.
Na ile za taki stan rzeczy odpowiada Kościół, a na ile jest on wynikiem jakiegoś laicyzacyjnego walca, nie potrafię powiedzieć. Niech mądrzejsi ode mnie próbują zmierzyć się z tym problemem. Ja dorzucę jedną uwagę.
Jak mi się zdaje, Kościół cierpi na brak powagi. Przed laty znajomy proboszcz poprosił mnie o poprowadzenie rekolekcji dla dzieci. Po pierwszej konferencji w krótkich żołnierskich słowach postawił mnie do pionu i powiedział, żebym nie rozpuszczał mu dzieci niepoważnymi zabawami. Od lat pracował nad tym, żeby w kościele siedziały cicho i w skupieniu, co zresztą udało się mu osiągnąć, bo zanim rozpocząłem naukę, ani się nie wierciły, ani nie rozmawiały. Może przesadził z reakcją, ale sytuacja dała mi do myślenia. Od tego czasu zdecydowanie więcej wysiłku wkładałem w to, by dzieci skupić i uspokoić niż rozbawić. To drugie jest zresztą o wiele łatwiejsze. Kościół ostatecznie nie jest od zabawy, której dzieci i dorośli mają w nadmiarze. Przecież sednem Mszy św. nie jest uobecnianie ostatniej wieczerzy, czyli uczty, ale uobecnianie ofiary Chrystusa na krzyżu. Jak napisał ks. Tomasz Jaklewicz, nawiązując do słów Benedykta XVI, Jezus „odprawił” pierwszą Mszę na Golgocie. To były Jego „prymicje” (więcej GN 14/2017 na ss. 26—29). Jak wobec takiego wydarzenia nie zachować powagi...
opr. mg/mg