Ubolewać należy, że wokół odszkodowań dla kościelnych podmiotów narosło tyle kłamliwej propagandy
"Idziemy" nr 21/2011
Nie tak dawno jeden z moich znajomych, ojciec trojga dzieci, przekonywał mnie, że jezuici powinni otworzyć w Warszawie gimnazjum i liceum. Jego najstarsze dziecko skończy za jakiś czas podstawówkę, a on chciałby je posłać do jakiejś porządnej szkoły, do której miałby zaufanie. Tymczasem zobaczył w jednym z gimnazjów w swojej okolicy grupę nastolatek ubranych tak, że było im widać tatuaże w miejscu, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Znajomy zadrżał: „To takie dziewczynki mają być koleżankami mojego syna?!”. Pocieszałem go, że są w Warszawie porządne, w tym katolickie szkoły, gdzie gimnazjalistki nie próbują naśladować rozpustnych i pijanych szansonistek z mediów.
Znajomy upierał się jednak, że jezuici powinni mieć w Warszawie szkołę. Zresztą nie on jeden. Inny tata pięciorga dzieci też miał tę samą ideę. Okazuje się, że wielu rodziców, którzy bardzo poważnie traktują katolicką formację swych pociech, ma ten problem. Trwogą przejmuje ich perspektywa bycia zmuszonym do posłania dzieci do szkoły, gdzie nie tylko uczniowie, ale i niektórzy nauczyciele zdają się budować nowy świat, w którym jednym z autorytetów jest np. Kuba Wojewódzki.
A czego potrzeba, aby otworzyć dobrą katolicką szkołę? Potrzeba ludzi, wychowawców i nauczycieli, którzy będą rzeczywistym gwarantem katolickości takiej instytucji. Trudno bowiem robić katolicką szkołę, jeśli nauczyciele będą przypadkowi, a nauczanie Kościoła będzie im raczej obce. Potrzeba też pieniędzy. Najpierw na wybudowanie, albo remont i wyposażenie budynku. A potem na bieżącą działalność i inwestycje rozwojowe. Oczywiście, katolicka szkoła prywatna pobiera czesne, a ponadto otrzymuje pewne dotacje państwowe. Doświadczenie uczy jednak, że to nie wystarcza i że potrzebne jest nieustanne szukanie dobroczyńców i sponsorów. Jednym z ważnych elementów katolickiej szkoły powinien być fundusz stypendialny, który pozwoliłby na przyjmowanie uzdolnionej młodzieży z rzeczywiście katolickich, choć niebogatych rodzin, których nie stać na pokrycie pełnych opłat. W przeciwnym razie szkoła jest zmuszona przyjmować dzieci bogatych rodziców, których Kościół zupełnie nie obchodzi, ale chcą mieć spokojne sumienie, że ich dzieci są w szkołach, w których się nie zdeprawują.
Podmioty kościelne, na przykład zakony, które chcą prowadzić dobre, katolickie szkoły, muszą się zatem troszczyć o pieniądze. Jedną z możliwości zdobycia środków materialnych na ośrodki kościelne, w tym dzieła edukacyjne, były w ostatnich latach odszkodowania za dobra, jakie za PRL-u, ze złamaniem ówczesnego prawa, ukradziono różnym instytucjom Kościoła. Jeśli na przykład jakiemuś zakonowi zabrano w latach 50. budynek, który sam, z własnych środków przed wojną wybudował, to słuszne odszkodowanie mogłoby być przeznaczone na prowadzoną przez ten zakon szkołę, na potrzebne inwestycje i utworzenie funduszu stypendialnego. A zatem pieniądze z odszkodowania byłyby wydane z korzyścią dla konkretnych dzieci, a ostatecznie z korzyścią dla całego społeczeństwa.
Ubolewać zatem należy, że wokół odszkodowań dla kościelnych podmiotów narosło tyle kłamliwej propagandy. Po pierwsze, używano retoryki, która z instytucji okradzionych czyniła złodziei, a przynajmniej strasznych chciwców dobierających się do majątku narodowego. A po drugie, w taki sposób mówiono o odszkodowaniach, jakby miały one pójść bezpośrednio do kieszeni księży, którzy kupią sobie po dwa maybachy każdy. Nie dziwi, że taki krzyk podnosili wrogowie Kościoła, ale znalazło się wielu katolików (nie mam, oczywiście, na myśli wspomnianych znajomych), zmanipulowanych naiwniaków, którzy kiwali głowami, ile to Kościół się nachapał. Niektórzy z nich zapewne chętnie posłaliby swe dzieci do bezpiecznych, katolickich szkół. Ale jakoś nie mogą skojarzyć związku między pieniędzmi dla Kościoła a dobrym szkolnictwem, którego od Kościoła oczekują.
opr. aś/aś