Stoimy dzisiaj wobec wielkiej pokusy, żeby Kościół traktować jako instytucję usług religijnych. Samo pojawienie się takiej pokusy nie powinno dziwić. Liczne instytucje usługowe istotnie współtworzą dzisiejsze życie społeczne.
Wielu z nas w takich instytucjach pracuje, wszyscy z usług różnych takich instytucji korzystamy. Cenimy sobie te instytucje usługowe, które starają się należycie zaspokoić nasze potrzeby. Krytykujemy te, których usługi wykonywane są po partacku i bez troski o klienta. W tej sytuacji pokusa patrzenia na Kościół jako na instytucję, w której możemy zaspokoić swoje religijne potrzeby, wydaje się dość naturalna. Ale też właśnie dlatego jest to pokusa bardzo niebezpieczna. Wobec instytucji usługowej klient jest kimś z zewnątrz, nawet jeśli jej usługi całkowicie go zadowalają i korzysta z nich stale. Dystans wobec instytucji pogłębia się, jeśli usługi świadczone są byle jak, albo jeśli instytucja konkurencyjna potrafi lepiej obsłużyć danego klienta.
Trzeba to sobie wyraźnie uświadomić, że niejeden katolik porzuca dzisiaj praktyki religijne, albo nawet odchodzi od Kościoła do jakiejś innej religii, albo sekty, bo się zraził do Kościoła jako do instytucji usługowej: natrafił na nieodpowiadających mu księży, nie widział miejsca dla siebie w anonimowym tłumie niedzielnej mszy świętej, denerwował go poziom kazań.
Owszem, sprawa to ogromnej wagi, ażeby księża dobrze i z miłością do ludzi wypełniali swoją posługę duszpasterską, zaś we wspólnocie parafialnej, ażeby rozwijał się duch prawdziwego braterstwa. Niemniej najważniejszym źródłem dystansowania się tych ludzi wobec Kościoła wydaje się traktowanie go jako instytucji usługowej. W sytuacji, kiedy ludzie zadowoleni są z poziomu „usług kościelnych", grzech ten objawia się typowo konsumenckim stosunkiem do Kościoła, niepoczuwaniem się do aktywnego uczestnictwa w konkretnych problemach Kościoła, ustawianiem się wobec Kościoła w pozycji zewnętrznego obserwatora.
Pan Jezus zostawił nam – Kościołowi – następujące pouczenie: „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali" (J 13,35). Warto przypominać sobie, jakie konkretne wnioski wyciągali z tego pouczenia apostołowie: „Bracia moi – pisał apostoł Jakub – jeśliby ktokolwiek z was zszedł z drogi prawdy, a drugi go nawrócił, niech wie, że kto nawrócił grzesznika z jego błędnej drogi, wybawi duszę jego od śmierci i zakryje liczne grzechy". Z kolei apostoł Paweł: „Powinniśmy znosić słabości tych, którzy są słabi, a nie szukać tylko tego, co dla nas dogodne. Niech każdy z nas stara się o to, co dla bliźniego dogodne – dla jego dobra, dla zbudowania" (Rz 15,ln).
Mamy już zatem najważniejszą, jak się wydaje, odpowiedź na pytanie, dlaczego tak często w naszych kościołach czujemy się obco i anonimowo. Główna tego przyczyna tkwi, niestety, w nas samych. Mianowicie jeśli ktoś przychodzi do kościoła głównie po to, żeby zaspokoić swoje potrzeby religijne, trudno się dziwić temu, że czuje się w nim tak, jak się ludzie zazwyczaj czują w instytucjach usługowych. Żeby poczuć się w Kościele domownikiem, trzeba znajdować się w autentycznych relacjach wiary przynajmniej z kilkorgiem ludzi.
Apostoł Paweł prawdę tę wyraził w obrazie Kościoła jako ciała: „Żeby nie było rozdwojenia w ciele, poszczególne członki powinny troszczyć się o siebie nawzajem. Tak więc, gdy cierpi jeden członek, współcierpią wszystkie inne członki. Podobnie gdy jednemu członkowi okazywane jest poszanowanie, współweselą się wszystkie członki" (l Kor 12,25 n).
Zatem wezwanie do aktywnego przyczyniania się na rzecz Kościoła dotyczy nie tylko jego pasterzy i nie tylko tych chrześcijan, których charyzmat wypełniany dla dobra wspólnoty postawił na jakimś świeczniku. Wspólnotę wiary autentycznie budują małżonkowie, którzy zabiegają o ducha Bożego w swojej rodzime, ale również ci małżonkowie, co zachowują wierność partnerowi, który ich porzucił. Wspólnotę tę buduje się wprowadzaniem zasad Bożych w swoje życie zawodowe, ale również cierpliwością w chorobach i nieszczęściach. Prawdziwymi budowniczymi Kościoła są również ci chrześcijanie, którzy prawie całą swoją energię duchową muszą przeznaczyć na walkę o odzyskanie samego siebie. Kto wie, czy ich zmaganie się z nałogiem, samotnością czy skłonnością do depresji nie jest tym wdowim groszem, który Bóg ceni sobie najszczególniej.
Może dobrze będzie zastanowić się czasem nad tym bezmiarem zadań, które we współczesnym Kościele czekają na pracowników. Iluż to ludzi odchodzi od wiary lub do niej nie dochodzi tylko dlatego, że w odpowiednim momencie nikt im nie podał pomocnej dłoni. Iluż to ludzi popadło w alkoholizm, bo w momencie życiowych niepowodzeń zabrakło im wsparcia ze strony jakiejś przyjaznej, a mądrej duszy. Ileż to małżeństw nigdy by się nie rozpadło, gdyby przynajmniej część doradców nie dawała im rad w duchu tego świata. Iluż rodziców nie musiałoby dziś żałować gorzko grzechu dzieciobójstwa, gdyby przedtem przynajmniej ktoś jeden rzetelnie im wytłumaczył, czym naprawdę jest tak zwane przerwanie ciąży.
Doprawdy jestem zakłamany, jeśli sądzę, że nie mam praktycznie żadnych możliwości wyjścia poza mój status konsumenta w Kościele. Możliwości czynnego udziału w budowaniu wspólnoty wiary nie trzeba nawet szukać, one nas znajdą same, bylebyśmy tylko starali się je zauważyć.