„Kto w sumieniu poniesie odpowiedzialność za publicznie zrujnowany – od lewicowych mediów do potocznej plotki w głowach na chodniku – obraz polskiego duchowieństwa?” – pyta ks. Jarosław Tomaszweski. „To niewiarygodne, że tak frywolnie i lekkomyślnie zdarzyło się przejść w polskiej kulturze od księdza dobrodzieja, do wyśmiewanego pariasa w sutannie” – dodaje.
Od bohaterskich spowiedników Powstania Warszawskiego, umierających setkami na tyfus, cholerę lub od kul, po wyszydzanego antybohatera gimnazjalnych memów? Wreszcie od papieża proroka do dwuznacznej postaci z podkręconego w cieniach podejrzliwości paszkwilu „Bielmo”.
Dwa różne od siebie miejsca i odmienne sposoby myślenia. Dublin, irlandzka stolica, dobrych kilkanaście lat temu. W obszernej kamienicy obok kościoła st. Andrew’s mieszkają księża z różnych narodowości. Na czele niezwiązanej formalnie wspólnoty stoi dziekan – mądry, inteligentny, klasyczny Irlandczyk father Paddy Boyle. Wszyscy duchowni co dzień biegną do swoich zajęć po śniadaniu: na studia, na Mszę świętą i do konfesjonału, na dyżur do polskiego duszpasterstwa i tak dalej. W każdy czwartek wieczorem zbierają się razem na nieszpory, kolację, pogawędkę. Tylko jeden z mieszkańców domu nie przychodzi nigdy. Father H.L. – do dziś trzeba przemilczać publicznie jego imię i nazwisko, gdyż do końca życia został skazany na bycie społecznym inicjałem samego siebie – mieszka na poddaszu, codziennie o 11 rano idzie na dyżur do pobliskiego szpitala, po czym wraca i do końca dnia zamyka się za drzwiami samotnego pokoju.
Kilka lat temu niezrównoważona psychicznie kobieta oskarżyła H.L. o rzekome nadużycia seksualne wobec swojej córki. Prasa oszalała goniąc za sensacyjnym newsem, fotoreporterzy robili zdjęcia księdzu nawet przy goleniu, a jego biskup pojechał do parafii, w której H.L. służył i ogłosił, że proboszcza oskarżono o molestowanie nieletniej. Dlatego aż do wyjaśnienia sprawy będzie zawieszony i odesłany do rodzinnego domu. Ludzie w kościele płakali, biskup spieszył do rozlicznych obowiązków. Po kilku miesiącach sąd oczyścił księdza H.L. z zarzutów ale ani kuria, ani prasa, ani nikt nie potrafił już pozbierać miazgi po rozpędzonym walcu oszczerstwa. Skrzywdzony duchowny tak czy inaczej musiał niewygodnie zniknąć. Dano mu dyskretnie kilka godzin kapelanii w dublińskim szpitalu, żeby miał co jeść oraz pokój na poddaszu przy st. Andrew’s w Dublinie.
Stara Wieś gdzieś daleko w Bieszczadach. Warto to podkreślić, bo pewnie nikt nigdy nie odda w polskim katolicyzmie należytego szacunku, jakim powinna cieszyć się postać ojca Krzysztofa Dyrka, jezuity. To głównie jego staraniem, obok starowiejskiej bazyliki, powstał ośrodek dla formacji ignacjańskiej Manresa. Setki ludzi rokrocznie odprawia w nim ćwiczenia duchowne, ale obok grupy rekolektantów w domu – pod kierunkiem dojrzałych wychowawców – przebywają również oskarżeni duchowni. Spokojnie, nikt ich tam przed niczym nie ukrywa. Zachowano całkowitą przejrzystość legalną, zgodnie z wymogami tak prawa cywilnego jak i kościelnego z jedną tylko, znaczącą różnicą – do księży uwikłanych w prawne tarapaty i często nawet winnych przestępstwa, nie przestano podchodzić jak do dziecka Bożego i dziecka Kościoła. Dlatego w Manresie wielu duchownych skrzywdzonych pomówieniami, infantylnie nierozważnych w zachowaniach lub kontaktach albo wprost oskarżonych i winnych przestępstwa, ma szansę i prawo na nowo uwierzyć, że Kościół, do którego przed laty zaciągnęli się na służbę – jako tacy sami grzesznicy, jak wszyscy inni, a czasem jeszcze słabsi – to nie foto galeria światowej kariery przełożonych ale dom.
W polskich nowicjatach i seminariach tak długo nie będzie nowych powołań, jak długo do Kościoła nie powróci duchowe ojcostwo. Wystawianie Pana żniwa na próbę prowadzi do Bożego gniewu, a gdy ten zapadnie nad śladami ludzkiej historii, dzieje danej epoki przypominają krater po eksplozji. Nie można jednocześnie drukować pobożnych obrazków z modlitwami o powołania, by potem wdeptać posiane ziarno w glebę. Nikt uczciwy nie broni księży upadłych od sprawiedliwego wyroku. Ale nikt też nie ma prawa odmówić im w Kościele prawa do nawrócenia się i odkupienia duszy. Nawet Kmicic mógł przeobrazić się w Babinicza, natomiast w polskim Kościele duchowny, który upadł – jeszcze na długo przed udowodnieniem mu winy – będzie potępiony.
Nie zdarzyło się dotąd, by po którymś z bolesnych, haniebnych, nieraz prawdziwie dramatycznych, księżowskich ekscesów, odpowiedzialny za duchownego ordynariusz oświadczył, że jak pozostaje do dyspozycji ofiar, tak samo zajmie się nawróceniem księdza. Przemilcza się to jakby w oniemiałym lęku przed anatemą publicznej krytyki, drżąc zawczasu o utratę popularności. Tymczasem ojcostwo wiary to nie sprytna gra o zachowanie twarzy w kościelnych instytucjach, lecz niepowtarzalna więź wewnętrzna.
Los polskiego księdza dzisiaj podobny jest niejednokrotnie do losu Dawida, który zmuszony będzie ciągle uciekać przed Saulem. Według antycznej mentalności żydowskiej mieszkanie w Ziemi Obiecanej oznaczało bycie na terytorium zbawionych. To dlatego Dawid skarży się i dramatycznie walczy o przetrwanie. Saul wyganiając go z Kanaanu, jakby pozbawia Dawida życia w obecności Boga. Prawda jest też taka, że w Polsce wielu szlachetnych księży naprawdę zmaga się o moralne odrodzenie duchowieństwa. Warto im pomóc, jak najszybciej stosując w sądach biskupich zasadę proporcjonalności prawnej. Każde oskarżenie przeciwko duchownemu trzeba uczciwie rozpatrzyć.
Nie powinien tego robić sam biskup, ale jego kompetentny reprezentant. Ordynariusz dla każdego księdza będzie jak ojciec, a przecież żaden rodzić w zdrowej społeczności nie jest od denuncjowania, a tym bardziej sądzenia swoich dzieci, nawet jeśli bardzo rozpacza nad ich upadkiem. Wreszcie, świadek zgłaszając prawdopodobieństwo przestępstwa, powinien liczyć się z tym, że jeśli oskarżenie księdza zostanie sfałszowane, automatycznie odpali się sprawa o nadużycie dobrego imienia.