Mi Halloweenowe truposzczaki, wiedźmy i dyniowe potwory nie przeszkadzają. Zastanawiam się tylko, jak pogodzić zabawę w demony z chrześcijańską wiarą w życie przekraczające próg śmierci
W Halloween, czyli wigilię uroczystości Wszystkich Świętych (w czasach PRL urzędowo określanej „świętem zmarłych”) co i rusz natykamy się na dzieci poprzebierane za rozmaite wiedźmy, demony, truposzczaki i inne upiorne paskudztwa. Jedne z zapałem dźgają diabelskimi widłami co popadnie, inne próbują latać na miotle, większość próbuje szczęścia wędrując od drzwi do drzwi ze słowami „cukierek albo psikus”. Nieszczęsne, nie wiedzą, że — w odróżnieniu od kultury anglosaskiej — większość mieszkańców naszego kraju albo nie wie, o co chodzi z tym psikusem, albo zwyczajnie i po prostu nie bawi się w tę zabawę.
Pointa znanego wiersza Fredry mówi: wolnoć Tomku w swoim domku. W wersji śląskiej brzmi to znacznie zabawniej: „co komu do jemu, co jemu do komu, ty pieroński giździe, jo jest w swoim domu”. Odnosząc tę zasadę do demonicznych zabaw dzieci, można by rzec, że każdy ma prawo robić to, co lubi i na co ma ochotę. „Co komu do jemu...” — czyli dlaczego ktoś miałby się czepiać osób przebierających się w Halloween za straszydła? Skoro taka ich wola, niech się przebierają. Mają prawo, przynajmniej do momentu, w którym nie zapukają do drzwi naszego domu i nie zaczną na nas wymuszać, abyśmy również uczestniczyli w tym dziwacznym (jedni twierdzą, że celtyckim, inni że anglosaskim) rytuale. Dobrze wychowane dzieci powinny zrozumieć, że nie każdego bawi ich zabawa i nie każdy dorosły ma obowiązek wybierać jedno z dwojga: „bombon eli wic” (to też po śląsku).
Nie mam żadnych pretensji do dzieci, które zazwyczaj bawią się w to, co im kultura masowa serwuje. Pamiętam, że wiele lat temu odgrywaliśmy Janka, Gustlika, Tomka i Grigorija (jakoś nikt nie chciał być Szarikiem), a kopiąc piłkę na boisku sprzeczaliśmy się, kto będzie Lubańskim, Smolarkiem, a kto Bońkiem. Nie ma w tym nic dziwnego, że dziecięca wyobraźnia zapełniana jest symbolami funkcjonującymi w otaczającym świecie. Jakkolwiek by nie oceniać prawdy historycznej zawartej w „Czterech pancernych” czy też jakkolwiek by nie patrzeć na piłkarskie umiejętności wymienionych futbolistów — dzieci naśladują otaczającą je rzeczywistość. Podobnie jest z pogańską symboliką Halloween. Skoro pojawia się w mediach, w podręcznikach, w sklepach — trudno, aby dzieci przechodziły obok niej obojętnie.
Jedno wszakże mnie zastanawia. Zakładam, że zdecydowana większość tych dzieci ma jakichś rodziców. Obserwując Halloweenowe stroje dochodzę do wniosku, że raczej nie zostały one sporządzone przez same dzieci, ale zakupione (lub czasem — uszyte) przez dorosłych. Tych samych zapewne dorosłych, którzy następnego dnia idą na cmentarze, aby uczcić pamięć o swych zmarłych krewnych, stawiając na ich grobach świecę, kładąc kwiaty i (miejmy nadzieję) odmawiając modlitwę w ich intencji. Nurtuje mnie pytanie: co w głowach mają ci dorośli? Jeśli sądzą, że po śmierci nie ma już nic, dlaczego wydają pieniądze na znicze i kwiaty? Czy tylko po to, aby uspokoić własne sumienie lub pokazać się przed sąsiadami? Nie wierzę. Przypuszczam, że olbrzymia większość albo jest przekonana, że jednak po śmierci coś jest, albo przynajmniej ma na to nadzieję. I dlatego idą na cmentarz, ponieważ w bardziej lub mniej wyraźny sposób wierzą w „świętych obcowanie”, czyli w więź łączącą żywych ze zmarłymi. Pomijam tu kwestię, czy dla odwiedzin cmentarza bardziej właściwa jest uroczystość Wszystkich Świętych czy też Dzień Zaduszny — chodzi tu o sam fakt wiary w to, że życie ludzkie przekracza granicę materii.
Na usta ciśnie się kolejne pytanie: jeśli wierzymy w „coś po śmierci”, to jak sobie wyobrażamy to „coś”? Czy przypuszczamy, że „tamten świat” to świat upiorów, demonów i straszydeł? Nie pytam o baśniowe alegorie, ale o głęboki ludzki instynkt, nie zgadzający się na zło, szukający i pragnący zawsze dobra. Jeśli wierzymy i pragniemy, aby po śmierci czekało nas dobro, jakkolwiek nazwane — czy to „wiekuiste szczęście”, czy też „wieczny odpoczynek” lub „uszczęśliwiająca kontemplacja Boga”, to dlaczego pozwalamy, aby wyobraźnię naszych dzieci wypełniały złe duchy, upiory, czarownice i demony? Czy na pewno chcemy, aby takie właśnie skojarzenia zakorzeniły się w ich głowach w związku z wigilią Wszystkich Świętych? Czy zastanawiamy się nad tym, jak takie obrazy wpłyną na ich psychikę i na ich wyobrażenie o świecie niematerialnym?
Mam prawo sądzić, że olbrzymia większość mieszkańców naszego kraju traktuje uroczystość Wszystkich Świętych poważnie. Nie jest to tylko „zabawa w chodzenie po cmentarzach”, ale wyraz naszej pamięci o zmarłych oraz przekonania o tym, że życie nie kończy się wraz z fizyczną śmiercią. Jak więc wytłumaczyć to, że pozwalamy naszym dzieciom na traktowanie wigilii tego święta w sposób całkowicie zaprzeczający jego wymowie? Zamiast uczyć je szacunku dla zmarłych, pozwalamy na wygłupy, które stoją w jawnej sprzeczności z chrześcijańską wiarą w życie wieczne. Czy nie jest to żenienie wody z ogniem? Czy nie przyjdzie nam do głowy, że w przyszłości nasze dzieci w taki właśnie, dwuznaczny sposób będą podchodzić do pamięci o nas samych — bez prawdziwej wiary, bez pogłębionych pytań o sens życia i śmierci?
Biorę pod uwagę, że istnieją osoby, które nie zadają sobie pytań egzystencjalnych albo zbywają takie pytania żartem. Dla takich osób upiorne Halloween może faktycznie być dobrym dowcipem na temat uroczystości Wszystkich Świętych. Życzyłbym sobie jednak, aby osoby te uszanowały całą resztę ludzi, mających fundamentalne ludzkie poczucie sensu życia przekraczającego granice śmierci. I skoro uroczystość Wszystkich Świętych jest dla nich sposobnością do zabawy i wygłupów na temat świata duchowego, lepiej, aby tego dnia trzymały się z dala od cmentarzy. Tak będzie uczciwiej.
opr. mg/mg