O potrzebie istnienia Kościoła
Do niedawna wydawało się, że modne w Europie hasło Chrystus tak, Kościół nie! dotyczy ześwieczczonego Zachodu, jednak coraz częściej taką postawę odnajdujemy i w katolickiej Polsce. Wielu współczesnych w naturalny sposób zwraca się do Boga, nie akceptuje jednak instytucji Kościoła, neguje sens jej istnienia i nie czuje z nią więzi, postrzegając Kościół jako siłę próbującą narzucić wolnemu człowiekowi własny system zakazów i nakazów i zawładnąć życiem społecznym.
Choć zawsze uważałem się za człowieka wierzącego, przyznam, że miałem pewien kłopot z Kościołem, który jawił mi się jako struktura dość sztywna i nieco bezduszna. Przełom nastąpił, gdy jako student przybyłem do Taizé. Po raz pierwszy zetknąłem się tam z wiarą żywo i bezpośrednio przeżywaną we wspólnocie. Doświadczyłem czegoś niesamowitego. Miałem wrażenie, że Jezus, którego znałem dotąd jako historyczną postać z kart Nowego Testamentu, zaczyna być dla mnie kimś żywym i realnym. A kiedy w milczeniu medytowałem wraz z innymi, odczuwałem w tym pozawerbalnym spotkaniu jakąś nową płaszczyznę, którą da się określić tylko słowem sacrum. Uświadomiłem sobie, że to właśnie jest obraz Kościoła. Bo czymże jest Kościół, jak nie społecznością uczniów Jezusa, w której On sam jest obecny.
Później przyszło odkrycie sakramentów. Wcześniej przystępowałem do nich w sposób rytualny, bo tak wypadało, aby być w porządku. Teraz, kiedy przychodzi mi przyjmować Eucharystię, znów budzi się we mnie to poczucie niezwykłego Spotkania.
Podobnie — wraz z Agnieszką — staramy się przeżywać nasze małżeństwo. Mamy wrażenie, że doświadczamy wciąż łaski miłości. Kiedy schodzimy w głąb, czujemy, że doświadczamy takiej płaszczyzny, która przekracza wszelki ludzki wymiar. Niezwykłość tego sakramentu polega właśnie na tym, że nie jesteśmy już sami. Ktoś zdaje się nam nieustannie towarzyszyć. Jest to tym ważniejsze w momentach zwątpienia czy zagubienia.
Coraz bardziej jest dla mnie jasne, że prywatna religijność, choćby najpiękniejsza, nie obroni się. Prędzej czy później upadniemy, gdyż jesteśmy słabi. Do tego, aby trwać w rzeczywistości Spotkania z Bogiem, niezbędna jest wspólnota. I taką wspólnotę, nazywaną Kościołem, ofiarowuje nam sam Jezus. Jedyną wspólnotę, gdzie możemy doświadczyć i świętować Jego paschalną obecność.
Dzisiejszy człowiek odrzuca rzeczywistość krzyża. Cała współczesna cywilizacja nakierowana jest na sukces, a życie w niej staje się przysłowiowym „wyścigiem szczurów”. Nasza kultura oparta na technologii i dobrobycie prowadzi do przekonania, że tak naprawdę wszystko załatwimy sobie sami. Słabość czy cierpienie traktujemy jako porażkę, a śmierć jako „wypadek przy pracy” w procesie leczenia. W tak przeżywanej kulturze — mimo rozwiniętych systemów socjalnych — nie ma faktycznie miejsca dla człowieka słabego, niepełnosprawnego i cierpiącego. Usuwa się ich do wyspecjalizowanych ośrodków pomocy, coraz częściej pojawia się postulat eutanazji.
Kościół tymczasem głosi coś przeciwnego. Słabość to naturalna kondycja człowieka, której doświadczenie rodzi tym większe zaufanie i buduje jedność. Było mi dane odkryć to we wspólnotach „Wiara i Światło”, z którymi związałem się na kolejnych kilkanaście lat mojego życia. Są to wspólnoty skoncentrowane wokół ludzi upośledzonych umysłowo, na ogół odrzucanych przez dobrze się mające społeczeństwo. Dane mi tam było poznać niezwykłą wartość tych właśnie ludzi, często zdeformowanych przez biologię, którzy ograniczeni w swej inteligencji znacznie bardziej realizują się w sferze uczuć i miłości. To tam po raz pierwszy poczułem się do końca zaakceptowany. Nie dlatego, że mam określone zalety — wyłącznie dlatego, że jestem. Tam do końca poznałem przyjaźń. Wspólnoty te — proszę uwierzyć — są jednymi z najbardziej radosnych miejsc na tym świecie. Niezależnie od ogromu cierpienia, jakie można tam zobaczyć.
I to jest właśnie jedna z najgłębszych tajemnic, jakie Kościół niesie światu. Życie nigdy nie kończy się na krzyżu, ale zawsze prowadzi ku radości Zmartwychwstania. Nigdzie poza Kościołem nie jesteśmy w stanie tego odkryć. Dobitnie ukazał nam to Jan Paweł II, który do ostatniego tchnienia uświadamiał nam sens cierpienia. Niektórzy mówią, że była to jego ostatnia — nie napisana, ale jakże ważna — encyklika.
Bardzo ważną funkcją Kościoła jest strzeżenie depozytu, czyli całej pełni wiary, którą powierzył nam Bóg. Zadanie to pozostawił Chrystus apostołom i ich kolejnym ziemskim następcom. Stąd hierarchiczna struktura Kościoła. Jest ona niezbędna, gdyż inaczej nauczanie Kościoła mogłoby zostać rozmyte. Ostatnio w Polsce — na przykładzie byłych sióstr betanek z Kazimierza — mieliśmy okazję doświadczyć, jak bardzo niebezpieczne jest prywatne interpretowanie zasad wiary. Uniwersalny autorytet Kościoła został tam zastąpiony prywatnym, partykularnym autorytetem miejscowej przełożonej. Widzieliśmy, jakie cierpienie stało się udziałem młodych dziewcząt, ofiar tego eksperymentu.
Podobne mechanizmy możemy obserwować w historii niektórych Kościołów tradycji protestanckiej, które doświadczają kolejnych podziałów ze względu na brak jednego, przejrzystego autorytetu.
Częste niezrozumienie wywołuje koncepcja świętości Kościoła. Kościół jest święty obecnością samego Jezusa. Problem w tym, że nasza ludzka grzeszność często wydaje się zaprzeczać tej świętości do tego stopnia, że na zewnątrz trudno ją dostrzec. Na tym polega niebezpieczeństwo antyświadectwa, jakie nierzadko dają sami chrześcijanie. Sobór Watykański II mówił nie tylko o świętości Kościoła, ale i o jego grzeszności — w rozumieniu grzeszności ludzi tworzących Kościół. Zgorszenie wywoływane przez ludzi Kościoła jest chyba największym problemem w pełnieniu jego misji ewangelizacyjnej. Kardynał Joseph Ratzinger pisał w jednej ze swoich książek: Całe stulecia historii Kościoła są tak pełne wszelkiego rodzaju zepsucia, że możemy pojąć straszną wizję Dantego, który widział siedzącą w pojeździe Kościoła babilońską nierządnicę; wydają nam się też zrozumiałe straszne słowa paryskiego biskupa Wilhelma z Auvergne (z XII wieku), który sądził, że każdy, który widzi zdziczenie Kościoła, musi zdrętwieć z przerażenia. „Nie jest to już oblubienica, lecz potwór bezkształtny i dziki” (J. Ratzinger, Wprowadzenie w chrześcijaństwo, s. 336).
Spoglądając na historię Europy, z łatwością zauważymy, że liczne bunty wobec Kościoła wynikały z faktu grzeszności jego ludzi czy też zbytniego związku Kościoła z państwem, na którego usługach często pozostawał. Dlatego na liczne fale sekularyzacji należy patrzeć nie tylko jako na dzieło szatana, ale też jako na okazję do wewnętrznej odnowy. Kościół bowiem winien nieustannie się odnawiać: Ecclesia semper reformanda. Na tym polega jego siła. Można udowodnić, że Kościół jest jedyną powszechną instytucją, istniejącą od dwóch tysięcy lat, która przetrwała dzięki temu, że jest zdolna do nieustannej, wewnętrznej odnowy. To widomy znak realnej obecności w nim Ducha Świętego. Drogę odnowy wobec nowych wyzwań podjął Kościół w drugiej połowie XX wieku. Jest to wielkie dzieło Soboru Watykańskiego II, którego dopełnieniem było wezwanie do Nowej Ewangelizacji, postawione przez Jana Pawła II.
Misterium wcielenia — fakt, że Jezus jest w pełni Bogiem i w pełni człowiekiem — to najwyższe, także w historii ludzkości, dowartościowanie człowieka. Pokazuje jasno, że osoba ludzka ma wymiar transcendentny, nie ograniczający się tylko do ziemskiego wymiaru. Dlatego Kościół — jako jedyna instytucja — głosi świętość życia i osoby ludzkiej. Stąd też celem jego misji w świecie jest nie tylko przekazywanie wiary, ale i obrona godności człowieka. Jan Paweł II w swej programowej encyklice Redemptor hominis napisał wyraźnie, że człowiek jest drogą Kościoła. Kościół zatem — jeśli chce pozostać wierny swemu powołaniu — staje zawsze w obronie człowieka. Kościół ze swej natury musi być obrońcą praw i godności człowieka. Winien być „znakiem sprzeciwu”, jeśli prawa te w jakikolwiek sposób są szargane.
Wciąż jesteśmy więc świadkami cywilizacyjnego „sporu o człowieka”, jaki Kościół toczy z wieloma prądami współczesnej cywilizacji. „Cywilizacji śmierci” polegającej na redukcji człowieczeństwa do niektórych jego atrybutów, Kościół przeciwstawia cywilizację miłości. Zawiera ona wielką apoteozę godności osoby ludzkiej, niezależnie od sytuacji, w jakiej dany człowiek się znajduje. Stąd płynie tak ważny — powiedziałbym wyzwoleńczy — aspekt chrześcijaństwa, także w płaszczyźnie społecznej. Doświadczyliśmy tego w ostatnich dziesięcioleciach. Proces upadku komunizmu i odbudowywania jedności Europy rozpoczął się od tego, że Jan Paweł II przypomniał gnębionym ludziom o ich niezbywalnej godności. Stało się to najistotniejszą chyba siłą sprawczą przemiany oblicza Europy.
Kościół jednak jest przede wszystkim miejscem zbawienia — o tym nigdy nie możemy zapomnieć. Bóg pragnie nas zbawić i po to założył Kościół. Największy sprzeciw budzi prawda, że poza Kościołem nie ma zbawienia, głoszona już przez starożytnych Ojców Kościoła: Extra Ecclesiam nulla salus (św. Cyprian). Prawda ta jednak ma głęboki sens i w istocie nikogo nie wyklucza. Formalna przynależność do Kościoła nie jest żadną gwarancją zbawienia, gdyż człowieka zbawia tylko sam Bóg. Wszędzie natomiast tam, gdzie realizuje się zbawienie, tam właśnie obecny jest Kościół, niezależnie od jego formalnych granic. Każdy więc ma tę szansę, dlatego właśnie, że Kościół istnieje.
Marcin Przeciszewski — dziennikarz i historyk; redaktor naczelny Katolickiej Agencji Informacyjnej; konsultor Rady Konferencji Episkopatu Polski ds. Środków Społecznego Przekazu. Związany z ruchem „Wiara i Światło”, współorganizator Zjazdów Gnieźnieńskich, jednego z największych forów dyskusji polskiego laikatu.
opr. aw/aw