Lata wojny, rozłąka, trudne decyzje, łzy, wytężona modlitwa za bliskich, setki kilometrów pokonanych dla Chrystusa – to nie są wątki z powieści przygodowej, lecz prawdziwe życie naszych bohaterek – pani Krystyny i pani Marianny z Ukrainy.
Lata wojny, rozłąka, trudne decyzje, łzy, wytężona modlitwa za bliskich, setki kilometrów pokonanych dla Chrystusa – to nie są wątki z powieści przygodowej, lecz prawdziwe życie naszych bohaterek – pani Krystyny i pani Marianny z Ukrainy.
Jako kapłan, oblat Maryi Niepokalanej, od kilkunastu lat posługuję na Ukrainie. Ostatnia moja parafia to Krzywy Róg, miasto oddalone 1000 km od granicy z Polską. Gdy spotykam żyjących tam Polaków, pytam o historię ich życia. Wtedy słyszę ciekawe i wzruszające opowieści.
Odwiedziłem moją parafiankę. Jestem w jej mieszkaniu, bodajże na szóstym piętrze. Mieszkanie czysto utrzymane, schludne. Czuje się polskiego ducha: pamiątki z Ojczyzny, polskie książki na półkach. Funkcjonuje tu teraz taka polska mini-szkoła – dwie Polki przychodzą do pani Krystyny uczyć się ojczystej mowy.
Krystyna Gołowaniowa urodziła się w 1926 r. w Warszawie, na Pradze. Chrzest przyjęła w kościele św. Floriana. Wojna przerwała jej edukację, gdy była w VI klasie szkoły powszechnej. Ojciec w 1939 r. poszedł do wojska, a mamę zabrali w łapance w 1941 r. do Niemiec, do Hanoweru. W czasie okupacji pozwolono pani Krystynie kontynuować naukę w szkole handlowej. Jednak w 1942 r. i ona została schwytana przez Niemców. Jakiś czas trzymano ją na Skaryszewskiej, potem wywieziono w głąb Rzeszy, do Westfalii.
– Jechaliśmy pociągiem osobowym 4 dni – wspomina pani Krystyna. Karmił nas Czerwony Krzyż. Po przyjeździe zostałam przydzielona do gospodarzy. Kupili mnie – mówi, uśmiechając się – za 6 marek w urzędzie pracy. Pracowałam w kuchni. W grudniu 1942 r. poznałam mojego przyszłego męża, Ukraińca. Był uciekinierem z kopalni w Dortmundzie. Pracował w stajni, przy koniach. W maju 1943 r. razem uciekliśmy. Podawaliśmy się za brata i siostrę. Tak wędrowaliśmy przez półtora roku. Potem podjęliśmy pracę w fabryce. Wkrótce odnalazłam moją mamę. W marcu 1945 r. oswobodzili nas Amerykanie. W 1946 r. wzięliśmy ślub w westfalskim miasteczku Meschede. Bóg nam błogosławił. Pierwszy syn urodził się w Niemczech. Drugi już w Warszawie – do Polski wróciliśmy w lipcu 1946 r. Byliśmy szczęśliwym małżeństwem. Mąż mnie kochał i szanował. W 1950 r. okazało się jednak, że – jako obywatel Związku Radzieckiego – nie może on otrzymać polskiego dowodu osobistego. Sprawą zainteresował się konsulat ZSRR. Mąż trafił na 9 miesięcy do więzienia. Groziło mu wydalenie z Polski. Chodziłam po urzędach i prosiłam o pomoc. Nic z tego. Poinformowano nas, że jeśli ja nie zechcę pojechać z mężem, to syn urodzony w Niemczech pojedzie z ojcem, a syn urodzony w Polsce może zostać ze mną. Tam mąż pójdzie do wojska albo do więzienia, a dziecko na ten czas trafi do domu dziecka. Tych, którzy powracali z Niemiec, traktowano jak szpiegów – groziła im Syberia, śmierć. To był zamach na nasze małżeństwo i rodzinę!
Płakałam i modliłam się, w nocy nie spałam. Umocniona łaską z nieba, podjęłam decyzję, której się bałam. Pojedziemy razem! Nikt i nic nas nie rozdzieli. Będziemy razem na dobre i na złe, tak jak ślubowaliśmy w kościele. Dla ocalenia rodziny przyjęłam obywatelstwo radzieckie, oddałam polski dowód… Pozwolono nam wziąć 100 kg bagażu na 4 osoby. Byliśmy bez grosza. Wsiedliśmy do pociągu i opuściliśmy Polskę, moją Ojczyznę, wyjeżdżając w „nieznane”. Przyjechaliśmy do rodzinnej wsi męża, w obwodzie dniepropietrowskim. Tu mieszkaliśmy 89 dni. Nie znałam języka rosyjskiego. Pierwsze dwa tygodnie praktycznie przepłakałam. Mąż był dla mnie dobry, nigdy nie pił alkoholu, choć w pracy zachęcano go. Teściowa się dziwiła, że on taki inny – co się z nim w tej Polsce stało – że nie pije? Wkrótce przeprowadziliśmy się do miasta Krzywy Róg. To wielki przemysłowy ośrodek. Praca, chleb, można było przeżyć… Mąż pracował na budowie. Ja nie musiałam pracować zawodowo, mąż nie chciał. Zajmowałam się domem. Dzisiaj jestem już wdową. Mój mąż zmarł kilka lat temu. Pod koniec życia ciężko chorował, wymagał szczególnej troski w dzień i w nocy. Teraz jestem już starszą panią, żyjącą samotnie daleko od Ojczyzny. Pyta mnie Ojciec, czy tęsknię. Tak, tęsknię! Często oglądając album ze zdjęciami, zamyślę się, popłaczę. Chciałabym jeszcze pojechać do Polski choćby na kilka dni, zobaczyć moje miasto Warszawę. Tam z pewnością wiele się zmieniło. Może bym spotkała kogoś znajomego?… Może ktoś jeszcze żyje? Ale czy byśmy się rozpoznali?… Czy żałuję tej decyzji sprzed lat? Nie, nie żałuję! Mam świadomość, że zwyciężyłam, że udało się ocalić nasze małżeństwo i rodzinę. Byliśmy razem do końca. Dzisiaj mam w sercu pokój i radość. I jeszcze jedno: jakże się cieszę, że jesteście – wy, kapłani, siostry zakonne z Polski (są też siostry nazaretanki). Jeszcze 20 lat temu nie przypuszczałam, że tu, w Krzywym Rogu, będzie zbudowany kościół katolicki. Nie spodziewałam się, że zobaczę na ulicy księdza katolickiego w sutannie, siostrę w habicie; że doczekam czasów, kiedy będę mogła uczestniczyć we Mszy świętej, spowiadać się i przyjmować Komunię świętą. Jaki Bóg jest dobry, jaki Bóg jest wierny! Nie zapomniał o mnie nawet tu, w Krzywym Rogu – kończy swoje opowiadanie pani Krystyna. Spoglądam na nią z wielkim szacunkiem i dziękuję za świadectwo życia, tak bardzo potrzebne nam, żyjącym w „nowoczesnej” Polsce, gdzie ewangeliczne spojrzenie na małżeństwo i rodzinę coraz bardziej spychane jest na margines życia.
Będąc w Polsce, chętnie opowiadam o nieżyjącej już mojej parafiance, pani Mariannie. Chlubiła się tym, że – podobnie jak Jan Paweł II – urodziła się w 1920 r. Pochodząca z Kresów Wschodnich, nie przeniosła się do Polski, pozostała wraz z rodzicami na swoim. Myśleli, że jakoś da się przeżyć. Po wojnie jednak nastąpiła zmiana granic, a wraz z tym zmiana całego życia. Zamieniono im dowody osobiste i zafundowano dziesiątki lat ateistycznej formacji – dziesiątki lat życia bez Eucharystii i pozostałych sakramentów. Wtedy dom był świątynią – progiem, na którym zatrzymywał się ateizm. Gdy w Krzywym Rogu powstała parafialna wspólnota, pani Marianna była jedną z pierwszych, która dołączyła do małej grupy katolików. Regularnie w każdą niedzielę przyjeżdżała na Eucharystię. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że do kościoła miała 100 km (mieszkała w Ordżonikidze). Jej niedziela wyglądała w ten sposób: wstawała ok. 4.00 rano, ubierała się, przygotowywała do wyjścia; potem schodziła o lasce po schodach i dreptała powoli na dworzec, aby tam wsiąść do pociągu i jechać do Krzywego Rogu 3 godziny. Z dworca szła powoli do kościoła. Po drodze odmawiała różaniec. Była na jednej Mszy świętej, pozostawała na drugiej Eucharystii, w trakcie której musiała wyjść, żeby zdążyć na pociąg. I kolejne 3 godziny jazdy do Ordżonikidze. Z dworca jeszcze pieszo trzeba było dojść do swego mieszkania na piętrze. Najczęściej o zmroku wychodziła i o zmroku przychodziła. Cała niedziela koncentrowała się wokół uczestnictwa we Mszy świętej. Dla pani Marianny nie było nic ważniejszego od spotkania z Chrystusem zmartwychwstałym w tajemnicy Eucharystii. Ta ponad osiemdziesięcioletnia kobieta pokonywała w każdą niedzielę 200 km, by uczestniczyć w Najświętszej Ofierze. Prawdopodobnie nigdy nie czytała dokumentów soborowych, ale sercem czuła naukę Soboru Watykańskiego II, że Eucharystia jest źródłem i zarazem szczytem całego życia chrześcijańskiego. Kiedy z przekory pytałem, wiedząc, co usłyszę: „Pani Marianno, czy nie ciężko w każdą niedzielę dojeżdżać do kościoła, bo to i odległość niemała, i wiek, i zdrowie…” – machała tylko ręką i mówiła: „Dopóki Pan Bóg da zdrowie, dopóki będę mogła…”. I tak było do końca. Potem choroba, kilka miesięcy w łóżku i spokojne odejście na spotkanie z Tym, dla którego pokonywała w każdą niedzielę tyle kilometrów. Dzisiaj w Polsce żaden katolik nie musi jechać 100 km na Mszę świętą czy do spowiedzi. Wszystko mamy w zasięgu ręki. Kapłani często czekają na nas w konfesjonale. Jest kilka Mszy świętych w niedzielę, a do świątyni mamy bardzo blisko. Wielu jednak nie potrafi docenić takiego komfortu duchowego – przyzwyczaja się, a nieraz nawet lekceważy, wyśmiewa czy wręcz tym gardzi. Myślę czasem, jak wielu zostanie na Sądzie Ostatecznym zawstydzonych, gdy ujrzą tak wspaniałe świadectwa miłości jak to śp. Marianny. I nie będą mieli nic na swoją obronę. Pozostanie tylko wstyd i świadomość zmarnowanej szansy, odrzuconej miłości… Oby te przykłady – świadectwa naszych rodaczek zza wschodniej granicy, pobudziły nas do duchowej mobilizacji i owocniejszego korzystania ze skarbów Kościoła. Nie każdy bowiem ma takie luksusowe warunki na drodze do zbawienia. Niech przytoczone świadectwa skłonią nas również do nieustannego dziękczynienia za to, co Pan nam daje – w myśl zawołania Apostoła: „Bogu dziękujcie, ducha nie gaście” (por. 1 Tes 5, 18-19).
opr. aś/aś