Kiedyś „leczył”, wyciągając rękę. Dziś w wyciągniętej dłoni ściska różaniec. Historia Staszka to opowieść o Maryi depczącej głowę węża. Jej początki – jak to zwykle bywa – były bardzo niewinne…
Kiedyś „leczył”, wyciągając rękę. Dziś w wyciągniętej dłoni ściska różaniec. Historia Staszka to opowieść o Maryi depczącej głowę węża. Jej początki – jak to zwykle bywa – były bardzo niewinne…
Wszystko zaczęło się od tego, że Staszek chciał robić coś, czego nie umiał mój tata… a tata potrafił prawie wszystko – uśmiecha się Grażyna.
Małżeństwem są już od 38 lat i na pierwszy rzut oka widać, że żyć bez siebie nie mogą. Staszkowi niestety udało się znaleźć coś, na czym tata Grażynki zupełnie się nie znał. Niestety – bo od tego zaczęły się wszystkie ich problemy…
– Kolega powiedział mi, że w Kaliszu odbędzie się kurs dla radiestetów. Wtedy radiestezja figurowała jako zawód w cechu rzemiosł. Kurs zrobił na mnie ogromne wrażenie, zafascynowało mnie to! Dostałem narzędzie, dzięki któremu mogłem pomagać ludziom! – wspomina Staszek.
Po powrocie na Śląsk założył firmę i pełną parą zaczął zajmować się poszukiwaniem wody. Skuteczność? 97-98% jego typów okazywało się trafionych. Przed wyjściem w teren siadał z wahadełkiem nad mapą, zaznaczał wstępną lokalizację, a na miejscu tylko ją potwierdzał.
– Myśleliśmy wtedy, że mamy jakiś szczególny dar od Pana Boga, którym możemy służyć innym. Dziś pewnie użylibyśmy słowa „charyzmat”. Dziękowałem Bogu za swoje obdarowanie. Od zawsze byliśmy związani z Kościołem, wychowaliśmy się, korzystając z dobrodziejstw Oazy. A już jako „zawodowiec” uczestniczyłem w… rekolekcjach dla radiestetów! To był czas, kiedy Kościół nie miał pojęcia o zagrożeniu, jakie się z tym wiąże. Bioenergoterapeuci byli zapraszani do parafii, księża posługiwali się wahadełkiem. Wydawało się, że to, co robimy, jest dobre. – Na twarzy Staszka maluje się gorycz.
Na szukaniu wody się nie skończyło. Staszek zaczął dostrzegać choroby ludzi, widzieć, z jakimi problemami się zmagają.
– Kiedyś pewnemu człowiekowi powiedziałem dokładnie, który ząb go boli. Innym razem na egzaminie w pracy zacząłem wymieniać, co dolega egzaminatorce: tarczyca, to i jeszcze tamto… Ona spojrzała na mnie wielkimi oczami: panie, ile ja pieniędzy wydałam, żeby się zdiagnozować, a pan teraz mi to samo mówi! – uśmiecha się smutno.
A skoro wiedział, gdzie leży problem, to może dałoby się też tym ludziom jakoś pomóc?
Okazało się, że to bardzo proste – wystarczyło machnąć kilka razy rękami i bóle głowy, oporne na leki, znikały w jednej chwili. Podobnie było z bólem kręgosłupa – nie musiał nawet dotykać, wystarczało, że wyciągnął rękę, a jego „pacjent” zaczynał się mimowolnie wyginać na wszystkie strony, po czym prostował się bez cierpienia.
Pojawiały się coraz trudniejsze zlecenia – w górach, w piaskowni… Wskazania Staszka niemal zawsze były bezbłędne. Ludzi „wyleczonych” dzięki jego zdolnościom przybywało. A on, zamiast cieszyć się sukcesami, zaczął popadać w coraz większe trudności.
Najpierw pojawił się lęk – paraliżujący, niedający spać. W nocy musiało palić się światło, bo w pokoju dało się odczuć czyjąś wyraźną obecność. Potem zauważył, że ludzie nie potrafią patrzeć mu w oczy, myśląc, że czyta im w myślach.
– Ja już wtedy się za niego modliłam – włącza się Grażynka – ale Staszek był w tamtym czasie kompletnie zamknięty na sugestie, że robi coś złego. Przecież pomagał ludziom! W naszej parafii odbywały się misje, podczas których odnawialiśmy sakrament małżeństwa. Staliśmy w pierwszej parze, bo Staszek był już wtedy szafarzem. Podaliśmy sobie ręce, a ja nie potrafiłam spojrzeć mężowi w oczy. To było straszne: płakałam, bolał mnie brzuch, ale nie potrafiłam spojrzeć w jego oczy i wypowiedzieć przysięgi… W końcu podeszła do mnie 2-letnia znajoma dziewczynka, wzięłam ją na ręce i zasłaniając nią twarz, powtórzyłam tę przysięgę. Zaszokowało mnie to… – W głosie Grażyny drgają emocje.
Od tej chwili zaczęła modlić się przed obrazem Przemienienia Pańskiego o przemianę serca męża. Modliła się sześć długich lat…
To było proste zlecenie, jakich wiele. Jednak tym razem wody nie było – mimo prób i poszukiwań Staszek nie potrafił wskazać dobrego miejsca. „Jesteś beznadziejny” – usłyszał w swojej głowie. Nic to, że wcześniej setki razy trafiał. Wystarczyła jedna porażka, żeby jakiś głos zaczął sączyć mu do ucha złowróżbną myśl, że zasługuje na śmierć.
– Siedzieliśmy na weselu. Wszyscy się bawili, a ja w głowie miałem tylko: „Jesteś do niczego, nic nie potrafisz, skończ ze sobą, tam jest szosa, jeżdżą tiry, rzuć się pod koła, to zakończy twoje problemy…”.
Nie poszedłem chyba tylko dzięki modlitwie Grażyny. Jakiś czas później znienacka odwiedził nas przyjaciel. „Stachu, to co robisz, jest złe”, powiedział. Ale jak to złe? Przecież pomagam ludziom! Oburzyłem się, ale on powtórzył: „To jest złe”. W końcu uwierzyłem i postanowiłem z tym zerwać. I wtedy się zaczęło…
– Wiesz, z ezoteryką jest tak jak z hipermarketem. Wchodzisz i pokazują ci promocje: tu jakiś cudowny robot, co sam zamiata, tam ktoś macha wiertarką. Wszystko piękne, cudowne. Myślisz, że dysponując tym wszystkim, jesteś lepszy od innych… ale kasa jest przy wyjściu. Kiedy chcesz wyjść, musisz za te wszystkie cuda zapłacić. I ja zapłaciłem…
Staszek zaczął budzić się każdej nocy około godz. 3.00. Do rana nie mógł już zasnąć.
Grażyna dała mu Cudowny Medalik Niepokalanej, ale Staszek zrywał go bezwiednie przez sen. W ich domu radio włączało się samo. Fizycznie, psychicznie i duchowo przeżywał koszmar. Trwało to miesiącami. Aż pewnego dnia do ich wsi trafił zakonnik z Indii, świetnie mówił po polsku i gromadził wokół siebie tłumy ludzi.
Staszek i Grażynka zaczęli co wieczór do nich dołączać. Były koronka, Różaniec i rozważanie Słowa Bożego. O. John chodził po wsi z różańcem w ręku, opowiadał o spotkaniu z żywym Jezusem. To było jak otwarcie okna w dusznym pokoju… Potem były rekolekcje. Wyjątkowe – oprócz konferencji adorowali Najświętszy Sakrament i odmawiali wspólnie cztery Różańce dziennie, a kolejne cztery każdy miał odmówić we własnym zakresie. Po każdym powrocie do domu ataków dręczenia było coraz mniej… i jeszcze mniej…
Dziś Grażyna i Staszek modlą się w rybnickiej Wspólnocie Jezusa Miłosiernego. Modlą się też na różańcu – rano i wieczorem – każdego dnia.
– To taka dłoń Maryi w mojej ręce – mówi z przekonaniem Staszek, a w jego oczach nie widać już smutku z początku naszej rozmowy. – Jeśli nie umiesz znaleźć drogi do Jezusa, to idź do Maryi, bo Ona zawsze wie, jak dojść do Syna!
opr. ac/ac