Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (6/2000)
Nie tylko w Polsce podjęto reformę służby zdrowia. Epidemia grypy wzmogła i podsyciła dyskusje w wielu krajach. W Wielkiej Brytanii ironizowano, że piąta potęga gospodarcza świata legła pod naporem wirusa — i wcale nie było do śmiechu ani chorującym Anglikom, zdesperowanym wobec załamania się służby zdrowia, ani premierowi, na którym wyładowano całą złość. Premier zapowiedział podobno, że „uzdrowi zdrowie” w ciągu trzech lat.
Nasi zachodni sąsiedzi zaplanowali wielką reformę „Gesundheitsreform 2000”. Nic dziwnego, że zamierzenia te wyzwoliły szeroką dyskusję, głównie wokół pieniędzy. Chociaż o braku pieniędzy mówi się najgłośniej, to zwraca się uwagę na inne trudności, wśród nich np. na niewystarczającą ilość organów do przeszczepów. W trakcie dyskusji okazało się też, że oprócz fachowego głosu lekarzy, ekonomistów i polityków win-ni służyć radą również moraliści, filozofowie, teolodzy. Kościół ewangelicki przedłożył studium o społecznych i etycznych kryteriach, jakie winny zostać uwzględnione w reformie służby zdrowia.
Ekonomiści uważają, że medycyna wpadła w pułapkę postępu. W 1871 r. przeciętna oczekiwania życia (tzn. przeciętna liczba lat prawdopodobnie przeżytych przez człowieka) wynosiła w Niemczech u mężczyzn 35,6, a u kobiet 38,5, zaś w 1997 r. u mężczyzn 73,6, a u kobiet 80 (w krajach skandynawskich liczby te są jeszcze wyższe, a w afrykańskich nie przekraczają 50). Ludzie żyją dłużej, ale nie znaczy to, że są zdrowsi. Medycyna ratuje życie, ale jego uratowanie nie jest równoznaczne z całkowitym wyleczeniem. Uratowany wymaga dalszej, nieraz ciągłej opieki medycznej, nierzadko musi przyjmować drogie lekarstwa lub korzystać z kosztownego sprzętu. Właśnie w krajach rozwiniętych, o wysokiej przeciętnej oczekiwania życia i związanych z tym chorobami powodowanymi słabościami wieku, panoszą się tzw. choroby cywilizacyjne, czyli te, które sami wywołaliśmy swym stylem życia.
A tymczasem brutalna rzeczywistość jest taka, że osiągnięty fantastyczny postęp medycyny nie dla wszystkich jest dostępny. Po prostu zasoby nie wystarczają. Na razie wiąże się nadzieje z racjonalizacją leczenia, pilnowaniem dyscypliny finansowej, likwidacją nadopiekuńczości, lepszą organizacją pracy. Wszystko to zamyka się w słowie „oszczędność”, która jednak nie ma obniżyć jakości leczenia, przeciwnie, powinna przynieść poprawę. Autorzy reformy podkreślają, że racjonalizacja nie oznacza „racjonowania” leczenia.
Skoro zasoby nie wystarczają, punktem ciężkości dyskusji stała się kwestia sprawiedliwości. Wróciło stare pytanie: jak dzielić, by było sprawiedliwie. Wysunięto całą gamę rozwiązań: równo, wedle potrzeb, wedle zasług, wedle zdolności płatniczych, losować, pierwszeństwo młodszym... i tak dalej. Oczywistym się stało, że nie wolno ograniczyć się do jednego kryterium, lecz trzeba uwzględnić możliwie dużo punktów widzenia (co m.in. proponowały w 1997 r. Kościoły katolicki i ewangelicki). Trzeba by chyba też odwołać się na nowo do elementarnej solidarności ludzkiej, do poczucia odpowiedzialności za zdrowie własne, bliźnich i środowiska („wzgląd na drugich”). A może również przypomnieć sobie życiową wartość takich cnót, jak roztropność, sprawiedliwość, zaś w chorobie męstwo, cierpliwość...