Cotygodniowy komentarz z Gościa Niedzielnego (28/2000)
Sześcioletniego Eliana Gonzaleza, Kubańczyka wracającego ze Stanów Zjednoczonych, na hawańskim lotnisku witały setki dzieci, wykrzykujących jego imię. Jego przylot transmitowała telewizja. Na lotnisku nie było Fidela Castro, jednak władze kubańskie nie kryją, że czują się zwycięzcami w wojnie nerwów, jaka przez ponad pół roku toczyła się o niepozornego malca.
Elian znalazł się w Stanach Zjadnoczonych, ponieważ jego matka i ojczym postanowili uciec z komunistycznej Kuby. Oboje zginęli. Dryfującego samotnie na gumowej dętce chłopczyka wyłowili u wybrzeży Florydy rybacy. Chłopcem zajęli się jego krewni mieszkający w Miami.
W tym momencie w życie Eliana wkroczyła wielka polityka. Dla żyjących w USA emigrantów kubańskich stał się symbolem walki z reżimem Fidela Castro. Dla kubańskiego przywódcy okazał się znakomitym pretekstem do rozpętania ogromnej, bazującej na rodzinnych uczuciach, antyamerykańskiej kampanii.
Krewni Eliana Gonzaleza zrobili wszystko, co mogli, aby zatrzymać chłopczyka w Stanach Zjednoczonych. Nie zdołali jednak przekonać ani urzędników ani amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Media w USA zwracają uwagę, że ich porażka, równoznaczna z porażką występującej przeciwko rządom Castro społeczności kubańskich emigrantów, zbiegła się z decyzją Kongresu o złagodzeniu sankcji gospodarczych wobec Kuby.
Po przylocie na Kubę Elian nie od razu wrócił do rodzinnego domu w Cardenas. Przez kilka tygodni będzie przechodził „readaptację” w o wiele lepszych warunkach niż te, które tam na niego czekają. Czy jednak po tym, co przeżył, jest jeszcze w stanie być zwykłym chłopcem? Być może już na zawsze pozostanie ofiarą sporu o to, czy ważniejsze są racje polityczne czy też prawa rodzicielskie. W czasie siedmiomiesięcznej wojny nerwów, w której musiał uczestniczyć, mało kto troszczył się o jego dobro.
opr. mg/mg