Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (28/2001)
Zaczęło się już przesiewanie ludzi, przedwyborcze ustawianie list kandydatów. A ci, którzy chcą być wybrani, nie ułatwiają zadania wyborcom. Zamiast rozmów serio o Polsce i jej przyszłości, mamy ogólnikowe oświadczenia i operetkowe przedstawienia. To smutne, że wyborców traktuje się, jakby byli wyłącznie kibicami widowiska „Big Brother”. Politycy występują w towarzystwie aktorów znanych seriali, jeżdżą kolorowymi autobusami, potrząsają balonikami, robią sobie promocje z udziałem popularnych piosenkarzy, aby mieć bliżej do Parlamentu. Na listy, oczywiście na miejsca niestołkowe, wpisuje się ludzi o twarzach znanych z „reality show”, byłych sportowców, aktorów, idoli popkultury.
Zupełnie tak, jakby amnezja była polską chorobą zawodową. Jakbyśmy nie pamiętali o tym, jak zachowa się większość parlamentarzystów zaraz po wyborze. Staną się poważni jak nagrobne posągi i niedostępni jak bogowie na Olimpie. Swoją powagę będą pompować przy każdej okazji — wygłaszając mowy, przecinając wstęgi, zasiadając za prezydialnymi stołami. A jednocześnie niemała ich część będzie zasłaniała się tą powagą i immunitetem w sytuacjach żałosnych kompromitacji, kiedy trzeba będzie dmuchać w policyjny balonik trzeźwości, kiedy trzeba będzie świecić oczyma za brak wyobraźni, zaniedbania, niekompetencje, prywatę, partyjny partykularyzm, lekkomyślne teksty przekazywane przez media. Będą nadymać się i marszczyć czoła w gniewie, gdy udowodni się im uwikłanie w intrygi czy afery. Powaga będzie uniemożliwiała im zajęcie się sprawami drobnymi, ale ważnymi inicjatywami lokalnych wspólnot czy stowarzyszeń. Będą po stronie potężnych państw, wielkich korporacji, miliardowych transakcji.
I nie ma na to rady? Musimy ich wybrać, takich właśnie? Ano, nie ma rady. Takich posadzimy w Sejmie i Senacie. Nieubłagane reguły socjologii sprawiają, że elity, grupy, środowiska, raz ukształtowane, przyciągać będą podobnych sobie, odpychać inaczej czujących, żyjących, inaczej myślących i mówiących. To gwarantuje względną stabilność etosu i pozy naszej klasy politycznej. To jest oczywiście szkodliwe dla racji stanu. Cóż więc robić?
Dążyć do powolnych zmian. Wywoływać je, tworzyć. Parę lat temu legendarny kapelan łódzkiej „Solidarności”, jezuita, ojciec Stefan Miecznikowski wydał małą książeczkę „Rozważania o Ojczyźnie”. To, co pisał o stosunku wierzących do niewierzących, można zastosować do relacji między wyborcami a światem polityki. Kończę więc cytatem: Oby opuściła nas wrodzona — a raczej nabyta — ideowa zadzierzystość. Bo nie byliśmy w początkach tacy czupurni; takimi uczyniło nas z różnych stron atakujące zagrożenie wroga. Obyśmy umieli „pięknie się różnić”, jak dwaj wielcy Polacy i dobrzy chrześcijanie — Norwid i Krasiński. Obyśmy umieli ogarnąć tą kulturą bycia nawet i nielojalnych rozmówców, nawet i fałszywych braci...
To trudne — ale trzeba nawrócenia całej klasy politycznej, a jeśli to nam wydaje się nierealne — to dlatego, że i my, elektorat, wiarę mamy niezbyt głęboką. Ojciec Miecznikowski kończy rozdział pełną znaczenia anegdotą: Zwrócił się raz student wierzący do kolegi niewierzącego, który go stale zaczepiał, prowokując do dyskusji, z mądrą propozycją: „Wiesz, a może byśmy tak lepiej wspólnie zamietli pokój?”. Właśnie tak. Tyle nieporządku i brudu w naszym polskim domu...
Tylko nie szukajmy ludzi, których trzeba wymieść, wyciąć, odrzucić. Razem sprzątajmy sumienia.
opr. mg/mg