Sen mara...

Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (49/2001)

Pod koniec listopada 2001 roku, kiedy nieznane były jeszcze rozstrzygnięcia dotyczące wicemarszałka Sejmu obrzucającego oszczerstwami i obelgami jednego z ministrów, miałem dziwny sen. Śniło mi się, że tonę, że jakiś potop brudu, mętów, obrzydliwości zalewa wszystko, że już to paskudztwo podchodzi mi do ust, zaraz zaleje gardło, zadławi. Nie mogłem krzyczeć, nie było gdzie uciekać. A potem błysnęło, zawirowało, jakaś postać na koniu spiżowym przegalopowała przez jaśniejące obłoki i nagle media doniosły o powołaniu Komitetu Obrony Godności. Byli w tym gremium i Jan Nowak-Jeziorański, i biskup Józef Życiński, i Jadwiga Ochojska, i Gustaw Holoubek i Władysław Bartoszewski, tuzina innych nazwisk nie pamiętam, bo czym jest sen? Mgła, niejasność, złuda.

Śniło mi się, że ten komitet wydał płomienną odezwę w sprawie wzajemnej łagodności, dobrych manier, subtelnego poczucia humoru i elegancji języka. Odezwa wezwała też istniejące od dwudziestu lat w głębokiej konspiracji Obywatelskie Gniazda Przetrwania do natychmiastowego przekształcenia się w Obywatelskie Szkoły Wdzięku i Przetrwania. I jak to we śnie — te szkoły wyrosły jak grzyby po deszczu, we wsiach, miastach, osadach i przysiółkach, a czasem i na pustkowiu. I zaraz zaczęło się poprawiać wszystko. Przekleństwa i wyzwiska wymazane zostały z pamięci młodych i starych, jak spłoszone czarne ptaki odfrunęły szukać schronienia w tajnych słownikach brutalizmów w Radzie Języka Polskiego. Błyskawiczna akcja harcerzy i harcerek wyzwoliła nieszczęśników z gułagów Wielkiego Brata i innych kazamatów typu „reality show”. Młodzi obywatele, zamienieni przez złe siły w bandę łysych i blondynek, doznali cudownych uzdrowień — łysym wyrosły włosy, a blondynkom zostało przywrócone poczucie wstydu i kobiecej, a nawet dziewczęcej godności.

Śliczne świeże tynki i pnącza pokryły miejsca zamazywane dotąd głupotą i szpetotą graffiti, na składach pociągów zajaśniał świeży lakier. A młodzi ludzie, którzy dotąd znaczyli mury i pojazdy malowanymi manifestami odtrącenia, zagubienia i rozpaczy, nie ustali w plastycznej twórczości. Okna klatek schodowych smutnych i opuszczonych dotąd bloków z wielkiej płyty zamieniły się w skrzące się barwami, zdumiewające finezją witraże ilustrujące dzieła Kraszewskiego, Rodziewiczówny i Asnyka. Cud trwał. Te bloki, odrażające dotąd siedziby marginesu i budżetówki, piękniały w oczach. Czegóż tam nie było — zieleń przydomowa i tropikalne rośliny na korytarzach, wysmakowane kolekcje akwarel i grafik na ścianach, wypolerowane okucia z mosiądzu, chodniki na schodach.

Szybko też ekonomiści musieli ogłosić obniżkę stóp procentowych i przyznać, że zarówno recesja, jak i bezrobocie znikają jak wiosenne śniegi. — Snobizm uratował gospodarkę — ogłosili we wspólnym oświadczeniu Balcerowicz, Kołodko, Belka i Bochniarz. I tak było — popyt na piękne rękodzieło, odwrócenie się od przedmiotów wyrabianych masowo i seryjnie sprawiły, że w miejsce fabryk i supermarketów pojawiły się niezliczone sklepiki, warsztaty, małe wytwórnie, pracownie sztuki ludowej i użytkowej. Wzajemna życzliwość i samopomoc obywatelska rozwinęły się tak burzliwie, że odebrały sens wszelkim ubezpieczeniom. Wielkie ubezpieczeniowe kolosy wyniosły się z Polski, a powstałe na ich miejsce małe lokalne kasy pożyczkowe pełniły głównie rolę miejsc spotkań towarzyskich, kameralnego muzykowania, popisów chóralnych. Banki nastawiły się głównie na usługi numizmatyczne i wystawianie oper o pięknie wspólnej waluty, tak zwanych „europer”.

Muzyka jednej z tych oper nareszcie wyrwała mnie ze snu. Był listopad, a w radiu spiker mówił to, co można usłyszeć w radiu w Polsce u schyłku 2001 roku. Coś się jednak stało. Padał pierwszy śnieg i miłosierną bielą pokrywał wszystko.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama