Człowiek z misją. „Reagan” to film o Ameryce, której już nie ma

Nie mów: dawne dni były lepsze niż obecne – uczy księga Koheleta. To prawda. Ale chyba jest za czym tęsknić, kiedy ogląda się Amerykę z czasów prezydenta, który postanowił pokonać imperium zła.

Film „Reagan”, który w tym tygodniu trafi do polskich kin to  wizerunek starej Ameryki – takiej, za którą Polacy mają prawo tęsknić, nawet jeśli nigdy nie postawili stopy na JFK.

Ronald Reagan do dziś jest znienawidzony przez europejską lewicę. W Stanach Zjednoczonych miał nieprzejednanych wrogów, ale popierało go nawet wielu Demokratów i gdyby po raz trzeci starał się o prezydenturę, pewnie wygrałby w cuglach. Autor, a raczej bohater pierwszej w dziejach całkowicie popkulturowej kampanii wyborczej, takiej z graniem w baseball i pozowaniem z indykiem na Święto Dziękczynienia. Przyjaciel, chyba nie tylko polityczny, Margaret Thatcher i Jana Pawła II. Nieprzejednany wróg Związku Sowieckiego, który nazwał imperium zła.

Jaki jest w filmie wyreżyserowanym przez Seana McNamarę?

Grany przez Dennisa Quaida Ronald Reagan to człowiek, którego życiową misją jest walka z komuną. Nie chodzi po prostu o poglądy czy wychowanie. Ta misja to coś na wzór powołania. Filmowy Reagan, poza chwilami zawahania, mocno w swoją misję wierzy. Na ekranie pojawia się zresztą pewien pastor, który miał przepowiedzieć Reaganowi prezydenturę – scena pokazana jest tak, że do końca nie wiadomo czy sam polityk traktuje te słowa serio i co właściwie sądzą o spotkaniu autorzy filmu.

Bohater grany przez Quaida walczy z komunistami już jako aktor w Hollywood i tutaj z kretesem przegrywa. Owszem, blokuje sowieckim agentom niektóre operacje, ale w Fabryce Snów wiele się nie zmienia, a on sam traci propozycje ról i zmuszony jest grać w reklamach oraz nędznych wodewilach. Jako polityk nagle okazuje się skuteczny. Tu film nie odbiega wiele od prawdy.

Nieco naiwnie pokazane są negocjacje z Sowietami, które Ronald Reagan prowadził już jako przywódca Ameryki. Dobry Michaił Gorbaczow nie chce na świecie broni atomowej, z Sowietami można się po ludzku dogadać, a w procesie upadku komuny najważniejsze jest zburzenie muru berlińskiego. Wersja dla dzieci, popularna na Zachodzie.

Jako film „Reagan” wypada naprawdę nieźle. Słabością jest przesadzona charakteryzacja głównego bohatera – jakby ktoś za bardzo chciał, żeby Quaid miał twarz Reagana, choć wcale nie było to konieczne. Generalnie jednak przeszło dwugodzinna historia nie dłuży się. Zawartość patosu jest całkiem znośna (więcej jest go w przeciętnym blockbusterze o ratowaniu amerykańskiego snu i konstytucji ludzkości przed kosmitami w 48 godzin).

Przede wszystkim jednak produkcja McNamary to obraz Ameryki, której już nie ma. Takiej, w której wolność gospodarcza współistniała z konserwatywnymi wartościami, biały mężczyzna starający się o wysokie stanowisko nie musiał przepraszać ani za swoją płeć, ani za kolor skóry i tej, z której bali się i nienawidzili funkcjonariusze Polski Ludowej.

Nie mów: dawne dni były lepsze niż obecne – uczy księga Koheleta. To prawda. Ale chyba jest za czym tęsknić.

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama