Cotygodniowy komentarz z "Przewodnika Katolickiego" (19/2008)
W ubiegłym tygodniu katolicki świat obiegła wiadomość, że amerykański tygodnik „Time" wyrzucił Papieża z listy stu najbardziej wpływowych ludzi naszej planety. Wiadomość szokująca, bo przecież miejsce w pierwszej setce powinniśmy my, katolicy, mieć zapewnione ze względów czysto statystycznych. Jest nas w końcu ponad miliard. Co więcej, Benedykt XVI dopiero co powrócił z podróży do Stanów Zjednoczonych, podróży ze wszech miar udanej, czego nie omieszkał zauważyć sam „Time", poświęcając Ojcu Świętemu jedną ze swych ostatnich okładek.
Dziennikarzy można oczywiście posądzić o stronniczość. Na liście znalazł się na przykład prawosławny patriarcha Konstantynopola Bartłomiej czy przywódca tybetańskich buddystów Dalajlama. Można powiedzieć, jak rzecznik Watykanu o. Federico Lombardi, że kryteria dziennikarskich ocen nie przystają do formatu Benedykta XVI i charakteru jego działalności. To wszystko prawda, ale...
Za werdyktem amerykańskiego tygodnika może się również kryć gorzka prawda o katolikach. „Time" nie sporządził rankingu popularności, ale realnych wpływów. A te w wypadku Benedykta XVI nie są zbyt silne, również w katolickiej społeczności. Owszem, podziwiamy papieskie przemówienia, ale ich treść w wielu krajach przyjęło się przyjmować z przymrużeniem oka albo w duchu kontestacji. Stany Zjednoczone są tego bardzo wymownym przykładem. Benedykt XVI pozostaje, to prawda, bardzo popularny, ale w swej miliardowej trzódce może czuć się dość samotny.
Problem faktycznej kontestacji Papieża w Kościele rzeczywiście istnieje. Ciężko zrozumieć jego genezę, tym bardziej że w ostatnich dziesięcioleciach Pan Bóg dawał Kościołowi papieży naprawdę wielkich i świętych. Jest pewne, że w drugiej fali posoborowej reformy, którą zainicjował Benedykt XVI, przezwyciężenie tego problemu jest na pewno jednym z priorytetów, bo bez szczerego oparcia w Piotrze, Kościołowi zawsze będzie brakować fundamentów i jedności. Za przypomnienie nam o tym, możemy być amerykańskiemu tygodnikowi wdzięczni.
A że „Time" jednak nie do końca miał rację co do oceny wpływu Papieża, przynajmniej w niektórych kręgach, potwierdziła inna wiadomość z Ameryki. Seminarium św. Józefa w Nowym Jorku, które spodziewało się, że w tym roku nie przyjmie do swych murów żadnego nowego alumna, przeżyło po papieskiej pielgrzymce prawdziwe oblężenie kandydatów do kapłaństwa, „pozytywne tsunami", jak stwierdził ks. Luke Sweeney, nowojorski duszpasterz powołań.
opr. mg/mg