Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (32/2008)
„...I ty wiesz k..., jaką k... Józek rybę tam złapał? Przyniósł się k... pochwalić, pokazałem żonie to k... nie chciała uwierzyć".
Dwaj siedzący w autobusie rozemocjonowani wędkarze popatrzyli ogłupiałym wzrokiem, kiedy uprzejmie zapytałam, jak to jest mieć za żonę panią lekkiej konduity. Potem się obrazili, a później zdziwili, gdy poinformowałam, że za używanie wulgarnych słów w miejscu publicznym nie tylko mogą, ale nawet powinni zostać ukarani mandatem.
Następnie przystąpili do wyjaśnień - ich zdaniem nie popełnili żadnego wykroczenia, a moje obiekcje to nieżyciowe czepianie się. Nieżyciowe, bo czy nie czytałam stenogramu nagranej przez sopockiego biznesmena rozmowy z prezydentem Jackiem Karnowskim, w której ten ostatni niemal co drugie zdanie używa słów powszechnie uznawanych za obraźliwe.
Czytałam i prawdę powiedziawszy słownictwo sopockiego prezydenta zbulwersowało mnie niemal tak samo, jak domaganie się od biznesmena dwóch mieszkań. Co prawda, mieliśmy próbkę podobnego stylu już wcześniej, gdy gazety nagłośniły słynną rozmowę Józefa Oleksego z Gudzowatym. Wtedy chodziło jednak o byłego partyjnego aparatczyka, który karierę zrobił w czasach komunistycznych, w których dobre wychowanie i kultura raczej przeszkadzały, niż pomagały w awansie.
Przeklinanie mogło być wówczas dobrze widziane, ale teraz? Co się stało? Dlaczego wulgaryzmy słyszy się wszędzie? Na ulicy, w redakcjach gazet, sejmowych korytarzach. Przeklinają dzieci, jak najgorszy margines wyrażają się subtelne nastolatki. I nikt nie zwraca na to uwagi, czasem z wygodnictwa, czasem ze strachu, a czasem dlatego, że zalewani rynsztokiem po prostu przestajemy go zauważać. Zresztą - tłumaczymy sobie - jeżeli podobne słowa sypią się z małego i dużego ekranu, jeżeli takim językiem przemawiają bohaterowie współczesnej literatury i to literatury często obsypywanej nagrodami? Jeżeli taki jest język elit, czyli polityków, dziennikarzy? Może tak właśnie być powinno, taka jest nasza rzeczywistość?
Nie, nie i jeszcze raz nie. Jeden z moich znajomych, uroczy starszy pan twierdzi, że przeklinanie na masową skalę zaczęło się w Polsce w czasach stalinowskich. Jego zdaniem, było elementem niewolenia, degenerowania narodu. Oczywiście mniej drastycznym niż mordowanie patriotów czy podlenie ludzi poprzez ułatwianie karier najgorszym szumowinom, ale jak się wydaje bardzo skutecznym.
Dbanie o piękny język wymaga dyscypliny, panowania nad sobą, przeklinanie to pozbywanie się barier, niechlujne pozwalanie sobie obyczajowo na wszystko.
Brzydki język naprawdę demoralizuje, nie bez przyczyny przeklinanie uznane zostało przez Kościół za grzech! Skała zjawiska dowodzi, że albo penitenci o tym nie wiedzą, albo pokuty nakładane za używanie wulgaryzmów są zbyt liberalne.
Ktoś może powiedzieć, że przekleństwa są niczym w porównaniu z kradzieżami czy morderstwem. Oczywiście, ale brak opanowania, agresja często stają się wstępem do bardziej gwałtownych czynów. W końcu nie wziął się znikąd stary zwyczaj, że przed bitwą wojska przeciwników lżyły się wzajemnie.
Piszę o tym tyle, gdyż za obecny stan rzeczy wszyscy ponosimy winę.
Elity polityczne, które chcą mieć wszelkie przywileje związane z piastowanymi stanowiskami, ale żadnych obowiązków, a dawanie dobrego przykładu do tychże obowiązków należy. Elity intelektualne, do których świat dziennikarski tak bardzo chce się zaliczać, a nie zauważa, w jakiej sprzeczności z tymi aspiracjami stoi język z rynsztoka. Jak mogę mieć pretensje do przysłowiowego faceta sprzed sklepu z piwem, jeżeli mój redakcyjny kolega klnie jak szewc, a ja mu nie zwracam uwagi?
I tu dochodzę do trzeciej kategorii winnych - tych wszystkich, którzy słysząc przekleństwa, zakrywają uszy, ale nie reagują. Nie jest łatwo pouczać grupę rozwydrzonych nastolatków, wiem, bo robiłam to wiele razy. Co prawda z różnym skutkiem, rzadko się jednak zdarzało, aby na uprzejmą uwagę, wygłoszoną spokojnym tonem, ktoś zareagował agresją. Najwyżej nie posłuchają, ale jest szansa, że się zastanowią. Jeżeli nie słyszą żadnych uwag, skąd mają wiedzieć, że ich postępowanie odbiega od normy. Tym bardziej że wszystko dookoła zdaje się potwierdzać ich, a nie moją rację?
Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby policja i straż miejska chciały konsekwentnie egzekwować prawo, karząc głośne wulgaryzmy mandatem, na to jednak, zważywszy „znikomą szkodliwość społeczną czynu", nie ma chyba co liczyć.
Na koniec trochę optymizmu. Jechałam niedawno samochodem wyposażonym w CB-radio. Trasa była długa, więc przysłuchiwaliśmy się prowadzonym głównie przez kierowców wielkich ciężarówek rozmowom. I o dziwo ani jednego przekleństwa. Uszom nie chciałam wierzyć, ale wygląda na to, że doczekaliśmy się nowej elity - kierowców tirów.
opr. mg/mg