Wielu rodziców, słysząc teorie lewicowe wzruszy ramionami i powie: „nigdy nie uwierzymy, że ktoś takie rzeczy może mówić na serio”. Problem w tym, że tego typu idee wchodzą dziś do szkół, wprowadzane przez specjalistów – wyznawców modnych lewicowych pomysłów.
Wiele emocji wywołują zapowiedzi zmian w podstawie programowej szkół i liście lektur lansowanych przez Barbarę Nowacką – nową minister edukacji. Jedni zaszokowani są usuwaniem z programów nauczania historii wzmianek o znaczeniu tradycji chrześcijańskiej w dziejach narodu, czy usuwaniu z listy lektur dzieł Zofii Kossak-Szczuckiej z wyjaśnianiem, że na liście lektur nie może znajdować się książka osoby określonej przez doradców resortu jako „antysemitka”. Wiele emocji wywołało też wykreślenie z listy lektur powieści „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza – atakowanej od lat przez lewicę jako dzieło „rasistowskie”. Jeszcze inni zdumieni są twardym wezwaniem nauczycieli, by nie zadawali uczniom żadnej pracy domowej. Oczywiście oficjalnie to jest początek konsultacji i pani minister już wycofuje się z niektórych wykreśleń pod wpływem krytyk. Zarzeka się, że w szkołach np. o ludobójstwie na Wołyniu będzie się jednak mówić.
Niektórzy widzą w zmianach proponowanych przez resort niekompetencję lub wygodnictwo. Problem jest jednak głębszy.
Najlepiej wskazała na niego pedagog Katarzyna Szumlewicz. Jest ona autorką doktoratu z pedagogiki pt. „Wątki emancypacyjne w nowoczesnej filozofii wychowania”. Pani Szumlewicz wskazuje, że we współczesnej pedagogice coraz silniejsze są lewicowe tendencje do postrzegania uczniów jako kolejnej uciemiężonej grupy, którą należy uwolnić spod presji nauczycieli i szkoły. Oznacza to naturalne usuwanie z toku wychowywania dziecka wszelkich elementów, które mogą być uważane za opresyjne. Przypomina to nieco modne w latach 60. teorie bezstresowego wychowywania.
Doświadczeni pedagodzy wiedzą, że jest to rodzaj utopii, który bardzo często powraca w filozofii politycznej lewicy. Tego typu teorie zaczynają być uważane obecnie przez doradców ministrów oświaty w wielu krajach zachodu za pole do wprowadzania do walki ze stereotypami płciowymi. Np. w wypadku Stanów Zjednoczonych trendy te prowadzą do całkowitego zmieniania paradygmatów nauczania historii.
Wszystkie te idee nie były wcześniej wyraźnie sygnalizowane w czasie kampanii wyborczej. Ukrywane były pod hasłem sloganów o szkole przyjaznej uczniom – potrzebie bardziej praktycznego przekazywania wiedzy dzieciom czy też unikania przeciążania ich „wiedzą, która nie przydaje się w praktycznym użyciu”.
Katarzyna Szumlewicz przedstawia np. wpływy na pedagogikę teorii amerykańskiego pedagoga Johna Deweya (1859-1952). W swoich założeniach była dosyć idealistyczna, ale nie pozbawiona zalet. Dewey wskazywał, że edukacja powinna być praktyczna. Np. budowa motyla powinna być omawiana po wizycie na łące pełnej motyli. Tak samo proponował, by dzieci ucząc się o warunkach życia amerykańskich pionierów zasiedlających Amerykę w XIX wieku, których warunki skazywały na robienie wszystkiego samodzielnie – uczyły się samodzielnego szycia ubrań czy wytwarzania mydła. Tyle, że ta, mająca jakieś podstawy teoria pedagogiczna zamienia się w wielu współczesnych szkołach amerykańskich w niechęć do omawiania zasad którejkolwiek dziedziny nauki, a w jego miejsce lansowane jest chodzenie na spacery, samodzielne robienie sobie kanapek. Katarzyna Szumlewicz omawiając tego typu tendencje wskazuje na jeszcze jeden typ myślenia. Głosi on, że w hierarchii kapitałów kulturowych, czyli zasobu jakie dane dziecko wynosi z domu – nie daje się właściwie znieść, gdyż utrwala ją „przemoc symboliczna”. Skoro szkoła reprodukuje utrwalone z domu kapitały kulturowe, to najlepiej uczyć w niej stosunkowo jak najmniej, wtedy struktura się wyrówna. A już na pewno szkoła nie powinna przekazywać, choćby przez prace domowe, kapitalistycznej „kultury zakuwania”, bo taka kultura sprzyja różnicowaniu się kapitałów, czyli podziałowi wśród dzieci. Dopiero jak obniży się kapitał wszystkim, w tym dzieciom z awansu społecznego, będzie wreszcie sprawiedliwie. Jak wskazuje Katarzyna Szumlewicz, przy takim sposobie myślenia szkoła ma nie marnować dzieciństwa i młodości. Oczywiście nie jest to prawdą, bogatsi rodzice wyślą dzieci do szkół prywatnych właśnie dlatego, że tam będzie się czegoś od nich wymagać. A dzieci z domów biedniejszych nie zostaną przez szkołę zachęceni do bardziej wytężonej pracy i nadrabiania braków.
Bardzo wielu rodziców, słysząc takie wyrafinowane teorie lewicowe wzruszy ramionami i powie: „nigdy nie uwierzymy, że ktoś takie rzeczy może mówić na serio”. Problem w tym, że tego typu idee wchodzą dziś do szkół wprowadzane przez specjalistów – wyznawców modnych lewicowych idei. Dla nich szkolnictwo to wdzięczne pole dla eksperymentów.
Propozycje Barbary Nowackiej świetnie to pokazują.