W dziejach Kościoła duchowni niejednokrotnie obrzucali się publicznie inwektywami i wyzywali od najgorszych
Teoretycznie nic nadzwyczajnego. W dziejach Kościoła duchowni niejednokrotnie obrzucali się publicznie inwektywami i wyzywali od najgorszych. Tyle, że nigdy nie wynikło z tego nic dobrego i zwykle był to symptom poważnego wewnętrznego kryzysu danej wspólnoty, w myśl zasady, że ryba psuje się od głowy.
Właśnie jesteśmy w Polsce świadkami niskich lotów pyskówki między katolickimi duchownymi. Z jednej strony padają oskarżenia o "rozbijanie ewangelizacji", o kolaborację z władzami, porównywalną z działalnością tzw. księży-patriotów w czasach PRL-u i sprzeciwienia się nauczaniu Ojca świętego. Z drugiej pojawiają się ataki mówiące o "rojeniach i zniewoleniu umysłu", wizji świata oderwanej od rzeczywistości i obsesji. Ten swoisty "dialog" odbywa się nie w zaciszu jakiejś kościelnej kruchty, lecz publicznie, za pośrednictwem mediów.
Ludzie zatroskani o Kościół (świeccy i duchowni) mówią coś nieśmiało po kątach o zgorszeniu, dawaniu złego przykładu, nawet wspominają o antyświadectwie. Dziwią się brakiem jakichkolwiek oficjalnych reakcji ze strony przełożonych kościelnych.
"Każde królestwo, wewnętrznie skłócone, pustoszeje. I żadne miasto ani dom, wewnętrznie skłócony, się nie ostoi" - przestrzegał Jezus Chrystus. Ale czy przypominanie Jego słów jest wystarczającym argumentem, który uświadomi komu trzeba, że obrzucanie się przez duchownych niewybrednymi epitetami to prosta, szeroka i wygodna droga donikąd? I że nie wolno na nią spychać dla czyichkolwiek ambicji wspólnoty Kościoła?
stukam.pl
opr. aś/aś