Czy bomba atomowa w rękach Iranu to tylko problem Izraela?
Izrael jest małym krajem. Ot, wielkości jednego niedużego polskiego województwa. Na dodatek połowa terytorium państwa żydowskiego to pustynie. Większość ludności skupiona jest więc w wąskim pasie wybrzeża. Dwie nieduże bomby atomowe zrzucone przez Iran mogłyby dokończyć dzieła Adolfa Hitlera, dokonując „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej"...
To nie są czarne scenariusze, ale realne obawy mieszkańców Izraela. Od lat islamski reżim w Iranie popiera wszelkiego rodzaju organizacje terrorystyczne skierowane przeciwko Izraelowi (np. Hezbollah). Niedawno prezydent Ahmadineżad wystąpił z kuriozalną przemową, w której proponował przesiedlenie wszystkich Żydów na Alaskę. A od kilku miesięcy Irańczycy nie ukrywają, że postanowili zbudować bombę atomową.
Ktoś może powiedzieć, że jest to kłopot Izraela, który od dawna ma broń atomową i jedną z najlepszych armii świata, a więc może się obronić. I bez wątpienia Izraelczycy będą to robić. Kłopot polega na tym, że po zakończeniu zimnej wojny nastąpiła parcelacja odpowiedzialności za bezpieczeństwo światowe. A broń atomowa zaczęła się rozprzestrzeniać w sposób coraz bardziej niekontrolowany. Kiedy istniała amerykańsko-sowiecka równowaga strachu, było wiadome, że wojna atomowa - jeśli wybuchnie - doprowadzi do zagłady ludzkości i na pewno zaangażuje te dwa państwa. Teraz mamy na świecie jedno supermocarstwo, Stany Zjednoczone. USA w poczuciu odpowiedzialności (nierozerwalnie związanym ze statusem supermocarstwowym) starają się powstrzymywać proces rozprzestrzeniania się broni atomowej. Tym podyktowany był przecież amerykański atak na Irak. A teraz stoimy na krawędzi wojny przeciwko Iranowi.
Różnica wobec czasów zimnej wojny jest taka, że niemal wszystkie mocarstwa II kategorii, takie jak Rosja, Francja czy Chiny, osią swojej polityki uczyniły jawny albo skrywany anty amerykanizm. Niby nic w tym nowego, bo każdy podręcznik politologii identyfikuj e taki mechanizm - wszyscy przeciwko najsilniejszemu. Ale mechanizm taki sprawdzał się w epoce przedatomowej. Dzisiaj brak wsparcia dla działań Ameryki rodzi realne niebezpieczeństwo kompletnie niekontrolowanej eskalacji zbrojeń atomowych, a potem lokalnych, niewielkich wojen z użyciem broni masowego rażenia. Bo zgodnie ze starą zasadą dramaturgii, strzelba powieszona na ścianie w końcu wypali. Zwłaszcza że posiadanie tej strzelby okazuje się politycznie niezwykle korzystne. Podczas ostatniej wizyty w Indiach prezydent Stanów Zjednoczonych formalnie zaaprobował status Indii jako państwa atomowego, krajem atomowym jest także Pakistan, Izrael nie potwierdza ani nie zaprzecza faktu posiadania broni atomowej. Wszyscy wiedzą jednak, że państwo żydowskie posiada kilkaset głowic, wyprzedzając oficjalne mocarstwa atomowe, takie jak Francja czy Wielka Brytania. Nikt nie ma złudzeń, że posiadanej przez siebie broni masowego rażenia użyje w razie potrzeby Korea Północna. Jeśli do klubu dołączy Iran, to zagrożenie dla świata, a nie tylko Izraela, będzie gigantyczne.
Logiczne byłoby, by społeczność międzynarodowa otoczyła państwo mułłów „kordonem sanitarnym" i zmusiła Teheran do zaprzestania prac nad bombą „A". Tymczasem jest dokładnie odwrotnie. Dzięki współpracy z Rosją Iran ma już dziś rakiety zdolne do przenoszenia swojej broni na teren Izraela. Dzięki współpracy z Chinami potrzebującymi irańskiej ropy liczy na dalsze wzmocnienie swojej armii. A równocześnie irańscy szyici walczą o prymat w świecie muzułmańskim. Bez nieustannego wyzwania rzucanego Zachodowi, a zwłaszcza Izraelowi, powszechnie znienawidzonemu w świecie arabskim, Teheran nie ma szans na odgrywanie roli lidera. W końcu trzy czwarte muzułmanów na świecie to sunnici pogardzający dominującą w Iranie szyicką wersją tej religii.
Również z inspiracji Iranu toczy się faktyczna wojna domowa w Iraku. Dominujący tam szyici byli gnębieni przez sunnicką mniejszość w czasach Saddama Husajna. Teraz, będąc u władzy, organizują szwadrony śmierci mordujące i torturujące wyznawców sunnickiej wersji islamu. Sunnici odpowiadają zamachami bombowymi. I gdy dzisiaj słuchamy wiadomości z Iraku, rzadko kiedy zdajemy sobie sprawę, iż w mniejszym stopniu idzie o walkę przeciwko Amerykanom czy Polakom, a w dużo większym o zwyczajną, niczym w Europie XVI-XVII wieku, wojnę religijną.
Niektórzy ze specjalistów skłonni są widzieć w tej wojnie naturalny element ewolucji islamu, który jako religia o 700 lat młodsza od chrześcijaństwa, wchodzi właśnie w etap, na którym pojawić się muszą wojny religijne i reformacja. Być może, ale nasi przodkowie walczący podczas wojny trzydziestoletniej nie mieli do dyspozycji czołgów, karabinów maszynowych i broni atomowej. Islamską wojnę domową trzeba więc powstrzymywać. I nie jest wykluczone, że częścią takiego powstrzymywania stanie się zniszczenie irańskich instalacji atomowych.
Perspektywa amerykańskiego ataku na Iran jest groźna także dla Polski i to z kilku powodów. Po pierwsze, spowoduje dalszą podwyżkę! tak już niebotycznie wysokich cen ropy naftowej. A to może oznaczać dla nas spowolnienie wzrostu gospodarczego. Po drugie, Polska jako sojusznik Ameryki może się stać celem ataków terrorystycznych, bo bez wątpienia międzynarodówka terrorystów uzna uderzenie na Iran za casus belli. Po trzecie wreszcie - prawie nieuniknione będzie rozlanie się konfliktu z Iranem na teren Iraku, a tam stacjonują nasi żołnierze. Na razie dogadują się oni znakomicie z szyitami zamieszkującymi podlegające Polsce prowincje. Czy tak będzie w razie wojny z irańskimi mułłami? Wątpię. To oznacza konieczność zwiększenia, a nie zmniejszenia polskiego kontyngentu wojskowego oraz zmianę jego misji ze szkoleniowo-stabilizacyjnej w obronną. No i nie bez znaczenia będzie to, iż może dojść do kolejnej awantury pomiędzy naszymi sojusznikami. Celem Polski powinno zaś być zacieranie różnic transatlantyckich, a nie ich pogłębianie.
Mówiąc szczerze, wobec poczynań władz Iranu stoimy kompletnie bezradni. Bo zarówno zaopatrzenie się przez ten kraj w broń atomową, jak i zbrojny atak mający to Teheranowi uniemożliwić wiążą się z ogromnymi zagrożeniami dotykającymi Polski. Nasz interes, najkrócej rzecz ujmując, to święty spokój na Bliskim Wschodzie, tania ropa i prozachodnia polityka Iranu (który jest kluczem do złóż ropy i gazu w rejonie Morza Kaspijskiego, skąd chcemy czerpać niezależnie od Rosji gaz i ropę dla Polski oraz - zwłaszcza - dla Ukrainy).
Przyznam się, że jestem dumny z tego, iż Polska uczestniczy w podejmowaniu decyzji dotyczących polityki światowej. Trzeba jednak pamiętać o tym, iż bycie krajem rozgrywającym bywa kosztowne i trudne. Dlatego nasi politycy zamiast udawać zaskoczonych, powinni już teraz przygotować co najmniej dwa alternatywne plany awaryjne na wypadek wojny z Iranem, do której oby nigdy nie doszło; ale zasada „strzeżonego Pan Bóg strzeże" powinna być wywieszona nad biurkami wszystkich polityków odpowiadających za bezpieczeństwo naszego państwa.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu. W latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg