Rozmowa z opozycyjnym kandydatem na prezydenta Białorusi Aleksandrem Milinkiewiczem
Jak Pan sądzi, czy w ogóle uda się Panu wystartować w wyborach? Aleksander Łukaszenka może próbować w tym przeszkodzić?
- Zawsze oczekujemy przeszkód ze strony władz białoruskich. Nie ufamy im, ale przecież tak naprawdę normalnych wyborów na Białorusi już od dawna nie ma - nikt nie liczy głosów, wynik znany jest z góry. Więc chodzi nie tyle o udział w wyborach, w „zachodnim" rozumieniu tego słowa, co o dotarcie do ludzi, wykorzystanie szansy, jaką daje start w kampanii prezydenckiej.
Jak Państwo chcecie to zrobić? Niedawno białoruskie władze zamknęły ostatni niezależny dziennik „Narodna Wola", dostępu do mediów elektronicznych opozycja nie ma już od dawna. Łukaszenka robi wszystko, aby uniemożliwić legalną pomoc finansową. Jak bez mediów i pieniędzy prowadzić kampanię wyborczą, dotrzeć do wyborców?
- Trzeba mieć po prostu więcej par butów i chodzić do ludzi osobiście - od drzwi do drzwi. Takie akcje przeprowadzaliśmy już wcześniej i to z sukcesem. Według niezależnych badań Instytutu Gallupa, w zeszłorocznych wyborach parlamentarnych opozycja miała ok.30-procentowe poparcie - wynik jak na Białoruś bardzo dobry. Wiem, że te same badania wykazały, iż ideę startowania Łukaszenki po raz trzeci na urząd prezydenta poparło 40 procent Białorusinów, to jednak mniej niż połowa, czyli według białoruskiego prawa, referendum było nieważne. Tylko, kto prócz opozycji o tym wiedział?
Największym problemem naszego społeczeństwa jest brak niezależnej informacji. Państwowe media to nieustanna pieśń pochwalna na cześć „Baćki" i krytyka państw zachodnich, w tym Polski. Problem drugi, to strach przed władzą. Z jednym i drugim chcemy walczyć, chodząc po domach i osobiście spotykając się z ludźmi. Mam nadzieję, że to da rezultaty.
Na Białorusi jest około siedmiu milionów wyborców. Dotarcie do nich bezpośrednio wymaga potężnej armii współpracowników. Na pomoc ilu osób realnie może Pan liczyć? Sam Pan przyznał, że Białorusini się boją.
- Jestem pewien, że 10-15 tysięcy osób zdecyduje się bezpośrednio zaangażować w moją kampanię. Prócz tego już dysponujemy na Białorusi prasą podziemną, podobną do tej, jaka wychodziła w Polsce w czasie stanu wojennego i potem. Na razie to wydawane po kryjomu małe, lokalne gazetki, ale mamy nadzieję na więcej.
No dobrze, przyjmijmy, że się Państwu uda dotrzeć do wyborców, ale sam Pan powiedział, że Łukaszenka sfałszuje wybory. Co wtedy?
- Liczymy na to, że ludzie po kolejnym wyborczym gwałcie wyjdą na ulice i będą walczyć nie o chleb, tylko o swoją godność. Ale do tego konieczne jest realne zwycięstwo i zorganizowana sieć przepływu informacji, aby wyborcy, mimo fałszerstw, szybko się dowiedzieli, że zwyciężyliśmy. Wspomniane wyżej zeszłoroczne referendum to nie była ani wygrana, ani przegrana opozycji. Jeżeli jednak naprawdę zagłosuje na nas większość Białorusinów i ta większość o tym się dowie, ludzie wyjdą na ulice. Być może nie uda się tego osiągnąć podczas przyszłorocznych wyborów prezydenckich, ale w 2007 r. będą wybory lokalne, a później parlamentarne.
Na razie wszyscy zgodnie twierdzą, że na Białorusi pomarańczowa rewolucja wydaje się mało prawdopodobna, że społeczeństwo jest bardziej bierne i przestraszone niż na Ukrainie...
- To prawda, ale przed ukraińskimi wydarzeniami też większość specjalistów twierdziła, że żadnej rewolucji nie będzie, a jednak tam się to udało. Bywają takie momenty, kiedy wielka, długotrwała praca daje rezultaty.
Prezydent Kuczma nie zdecydował się strzelać do ludzi zgromadzonych na kijowskim „Majdanie Nezateznosty". Aleksander Łukaszenka może nie mieć podobnych oporów.
- Nasz prezydent już mówił w telewizji, że z bronią w ręku będzie walczył przeciw zmianie władzy. Wiemy o tym, ale jak będzie trzeba, to wytrwamy do końca.
Na ile istotna może być tutaj pozycja Rosji?
- Bardzo istotna. Rosja ma na Białorusi ogromne wpływy, gdyby zechciała, mogłaby odsunąć Łukaszenkę od władzy, ale nie chce, boi się zmian.
Czy Państwo będziecie próbowali porozumieć się jakoś z Moskwą?
- Przede wszystkim chcemy walczyć ze stereotypem, że tylko Łukaszence zależy na dobrych stosunkach z Rosją, a cała opozycja to nacjonaliści i faszyści. To kompletna pomyłka. Żadnej rusofobii wśród białoruskich polityków nie ma, wśród zwykłych obywateli tym bardziej.
Myśli Pan, że się Państwu uda? Siergiej Jastrzembski, doradca prezydenta Putina ds. Unii Europejskiej, ostro skrytykował Brukselę za plany sfinansowania niezależnej białoruskiej rozgłośni. Nie wygląda na to, żeby Kreml chciał zaryzykować zmianę białoruskich władz...
- Żałujemy, że taka jest pozycja Rosji, będziemy próbowali to zmienić.
Jakie jest prawdopodobieństwo, że się Państwu uda?
-Jeżeli nic nie będziemy robić, to na pewno się nie uda. Będziemy próbowali rozmawiać z rosyjskimi politykami, no i przekonywać ludzi na Białorusi. To da rezultaty.
Pięć lat temu opozycja też zorganizowała Kongres Sił Demokratycznych, wytypowała jednego kandydata na prezydenta, próbowała rozmawiać z Rosją i przegrała. Zmiany nie nastąpiły.
- Wtedy kandydata wysunięto na trzy tygodnie przed wyborami - za późno, aby cokolwiek zmienić. Teraz mamy dziewięć miesięcy, to duża różnica.
Nie boi się Pan o siebie, o swoje życie? Było już kilku białoruskich opozycyjnych polityków, na przykład Wiktor Hanczar czy byty minister spraw wewnętrznych Jurij Zacharenko, którzy zniknęli bez wieści. Łączyło ich jedno - cieszyli się sporą popularnością, czyli stanowili zagrożenie dla Aleksandra Łukaszenki.
- Najbardziej boję się o swoją rodzinę, to naturalne. Natomiast mnie osobiście na razie nikt nie groził. Pewnie wszystko jeszcze przede mną, ale ludzie decydujący się na uprawianie u nas polityki muszą być gotowi na wszystko.
Czy Zachód, w tym Polska, może jakoś pomóc białoruskiej opozycji?
- Z Polską mamy bardzo dobre kontakty i bardzo liczę, że następująca w tej chwili zmiana władzy jeszcze je zacieśni.
Kim jest Aleksander Milinkiewicz?
- Drugiego października Białoruski Kongres Sił Demokratycznych reprezentujący kilkanaście opozycyjnych partii i blisko 200 organizacji społecznych wyłonił wspólnego kandydata na prezydenta. Został nim 58-letni fizyk, były wicemer Grodna, Aleksander Milinkiewicz. Prawnuk powstańca styczniowego, a jednocześnie Białorusin, którego ojciec w II RP siedział w więzieniu za walkę o białoruskie szkolnictwo. Milinkiewicz jest honorowym członkiem Związku Polaków na Białorusi.
Jakie są jego szansę na zwycięstwo w wyborach prezydenckich?
-Już samo zorganizowanie kongresu i wytypowanie wspólnego kandydata można uznać za sukces białoruskiej opozycji. Atutem Milinkiewicza, co przyznaje nawet prasa rosyjska, jest także to, że reprezentuje on dotąd nieznaną trzecią siłę. Nigdy bowiem nie był związany ani z obecną ekipą rządzącą, ani z twardą opozycją, niezbyt popularną wśród większości Białorusinów.
Milinkiewicza czeka jednak bardzo trudne zadanie - poruszenie dosyć biernego białoruskiego społeczeństwa. Jeżeli nie całego, to przynajmniej jego części, na tyle znaczącej, by mogła stać się zaczynem ewentualnych przemian. Jeżeli się to uda, trzecia kadencja Łukaszenki, bo wątpliwości co do wygranej obecnego prezydenta „per fas et nefas" nie ma nawet Milinkiewicz, może okazać się ostatnią.
opr. mg/mg