Ostatnia nadzieja czerwonych

Czy damy się zwieść socjotechnicznym chwytom sztabu wyborczego Włodzimierza Cimoszewicza?

Zadajmy więc sobie pytanie o czyny Włodzimierza Cimoszewicza jako premiera, ministra i marszałka (czyny, a nie puste gesty!) i jeśli odnajdziemy wśród nich wiele godnych przyszłego prezydenta, to głosujmy.

Życzę Panom miłego weekendu - oznajmił marszałek Sejmu, odwrócił się na pięcie i wyszedł, zostawiając z lekka osłupiałych posłów z komisji śledczej samych sobie. Rzecz działa się na oczach całej Polski, obserwującej przesłuchanie jednego z najważniejszych kandydatów do urzędu prezydenta RP.

Potem zaczął się prawniczo-polityczny korowód. Ekspertyzy i kontrekspertyzy; czy miał prawo, czy nie miał prawa i tak dalej. W końcu Prezydium Sejmu rozstrzygnęło, iż prawa nie miał i powinien zeznawać. Ale Włodzimierz Cimoszewicz osiągnął zamierzony efekt. Przez ponad tydzień był bohaterem mediów, co najmniej kilka wspierających go stacji i gazet miało doskonałą okazję do prezentowania osoby marszałka, jako zdecydowanego polityka, który nie pozwoli na łamanie prawa przez posłów.

Jeśli ktoś by sądził, że Włodzimierz Cimoszewicz zdenerwował się i tak sobie spontanicznie uznał, że wyjdzie, to jest w błędzie. W działaniach lidera SLD od kilku miesięcy widać dobrze przemyślaną kalkulację polityczną. Najpierw oznajmia oto, że brzydzi się - jak 80 proc. obywateli - naszym życiem politycznym i wyjeżdża na wieś, wycofując się z polityki. Jakoś tak się złożyło, że te deklaracje obrzydzenia zbiegły się z objęciem stanowiska marszałka Sejmu, drugiego w hierarchii urzędu w państwie. Potem długi czas Włodzimierz Cimoszewicz daje się namawiać i prosić, aby na życzenie narodu został kandydatem na prezydenta. Ależ nie, nigdy, ta polityka jest taka brudna - kryguje się kandydat. A jego współpracownicy z wypiekami na twarzach śledzą badania opinii publicznej. I kiedy wychodzi z nich, że ma szansę, to marszałek zaczyna się wahać. No, może dla dobra ojczyzny zatrzymać pochód „oszalałej i nienawistnej prawicy"... Ale, ale, nie jestem żadnym kandydatem partyjnym. Mogę kandydować tylko jako bezpartyjny fachowiec. Przecież tylko ja uratuję Polskę przed utratą autorytetu w świecie. Tylko ja mogę brylować na salonach i dbać o uczciwość, tylko ja zapewnię kontynuację świetnych tradycji prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego... Nie trzeba nawet przedstawiać nowej kandydatki na pierwszą damę, bo pani Kwaśniewska zgodziła się wystąpić w roli szefowej Komitetu Wyborczego.

Na początku lipca, po trwającej miesiąc kampanii wyczekiwania w mediach, objawił się więc mąż opatrznościowy lewicy. Bezpartyjny dla czytelników „Gazety Wyborczej" i betonowy dla elektoratu „Trybuny", odnowiciel dla żywiących obrzydzenie do dziwacznego układu „grup trzymających władzę" i kontynuator prezydentury Kwaśniewskiego dla ludzi uznających autorytet wciąż urzędującego prezydenta. Na dodatek prawdziwy dyplomata - z racji piastowanego do niedawna urzędu ministra spraw zagranicznych oraz twardziel, który nie pozwoli byle komisji, żeby mu w kaszę dmuchała.

Socjotechnika wyborcza

Obraz okazał się nadzwyczaj udanie skrojoną kreacją i przyniósł Cimoszewiczowi natychmiastowy awans na pozycję lidera w sondażach prezydenckich. W rzeczywistości wszystkie elementy tej kreacji są starannie wystudiowane i przygotowane przez specjalistów od marketingu politycznego. Gdy okazało się, że komisja do spraw Orlenu jest źle postrzegana przez opinię publiczną, marszałek Sejmu zażądał wyłączenia z prac prawie wszystkich jej członków, zasłaniając się faktem, iż kandyduje na urząd prezydenta Polski, więc przedstawiciele partii mających innych kandydatów będą nieobiektywni podczas przesłuchiwania go. Rzecz jasna, używając dokładnie tej samej argumentacji, każdy przestępca schwytany przez policję może odmówić zeznań, twierdząc, iż prokuratorzy są nieobiektywni, bo podejrzewają go o popełnienie karalnych czynów. A mówiąc serio - argumentacja pana marszałka (zupełnie nie interesuje mnie tutaj prawna strona zagadnienia) jest rodem z samego serca PRL-u. Komisja bowiem, jak należy rozumieć, ma być bezstronna i apolityczna. A mówiąc jeszcze inaczej, posłowie będący z samej istoty swojej funkcji politykami, mają być apolityczni. Czy nie przypomina to państwu sytuacji sprzed 25 lat, kiedy to strajkującym robotnikom zarzucano „upolitycznienie", a niezależne związki zawodowe niszczono w stanie wojennym, bo rzekomo były „polityczne"?

Jeśli nie ma się nic do ukrycia, to dla kandydata na najwyższy urząd w państwie ostre przesłuchanie jest najlepszą reklamą. Proszę sobie wyobrazić, że kandydat do prezydentury - powiedzmy w Stanach Zjednoczonych - odmawia odpowiedzi na pytania, bo są one stronnicze. Byłby w oczach wyborców przekreślony, bo ma coś do ukrycia. A obawiam się, że Włodzimierz Cimoszewicz nie bardzo chce się tłumaczyć, skąd miał pieniądze na zakup akcji Orlenu i dlaczego akcje te nagle zniknęły z jego oświadczeń majątkowych. Nie sądzę, by były to jakieś naruszenia prawa, ale kreując się na „swojego chłopa", zwykłego obywatela, który w swoim gospodarstwie wyrzuca gnojówkę, Cimoszewicz słusznie dostrzegł pewien dysonans. Zwykły obywatel nie ma tak olbrzymich sum, jakimi operował pan marszałek.

Dobry, bezpartyjny towarzysz

Kolejny dysonans w wizerunku Włodzimierza Cimoszewicza to jego partyjna bezpartyjność. No bo zdając sobie sprawę z faktu, że SLD jest dramatycznie niepopularny, Cimoszewicz podkreśla, jaki to jest ponadpartyjny. Co prawda, nie widać w jego zapleczu nikogo spoza SLD (poza Kazimierzem Kutzem i Tomaszem Nałęczem - ale broń Boże nie ich własnymi partiami), co prawda kampanię będą mu robili postkomuniści, ale liczy na swój wizerunek „jedynego sprawiedliwego". Ciekawe tylko, że nie przeszkadzał mu on w pełnieniu wszelkich możliwych funkcji państwowych. Był ministrem, premierem, wicepremierem i marszałkiem Sejmu. Do polskiej „korony stołków" brakuje mu tylko marszałkostwa Senatu, ale będąc posłem od czasów PZPR do izby wyższej się nie załapał, bo na prezydenta raz już kandydował w 1990 roku, na dodatek wówczas uchodząc za betonowego postkomunistę. Można oczywiście wierzyć, że wszystkie te stanowiska zdobywał jako niezależny outsider, ale jest to wiara pozbawiona rozsądku.

Równie paskudny obraz powstaje, gdy spojrzymy na to, jakimi ludźmi otaczał się Włodzimierz Cimoszewicz na wszelkich zajmowanych przez siebie stanowiskach. W kręgach postkomunistycznych na Podlasiu, w regionie będącym matecznikiem politycznym Włodzimierza Cimoszewicza, królują panowie Jan Syczewski i Sergiusz Plewa. Obaj byli znani z tego, że publicznie stawiali za wzór Polakom Białoruś Łukaszenki, jako kraj prawdziwie demokratyczny (w odróżnieniu od Polski). Ten pierwszy robił to w sposób tak skandaliczny, że zmuszono go do rezygnacji z kandydowania z ramienia SLD, co nie przeszkadza mu odgrywać do dzisiaj kluczowej roli w swoim regionie. Cimoszewicz jako minister spraw zagranicznych doprowadził do kompletnego zdominowania MSZ przez ludzi wywodzących się ze służb specjalnych. Bodaj wszyscy (z wyjątkiem prof. Rotfelda) wiceministrowie z czasów Cimoszewicza złożyli negatywne deklaracje lustracyjne. A jakość kadr kierowniczych i ambasadorskich polskiej dyplomacji wróciła do poziomu z czasów PRL.

Dyplomata bez cylindra

Także mit wielkiego dyplomaty jest sprawnie skrojoną wizją propagandową. Warto pamiętać o tym, że polska polityka zagraniczna czasów Cimoszewicza cechowała się kompletnym bezhołowiem i walką ośrodka prezydenckiego z premierowskim. Sprzeczne deklaracje i decyzje, dopuszczenie do kompletnego uwiądu Grupy Wyszehradzkiej, wpadki w negocjacjach z Unią Europejską (poczynając od słynnej kapitulacyjnej deklaracji samego ministra w 2001 roku), bezdyskusyjne przyjęcie eurokonstytucji. Do tego polityka personalna promująca fachowców rodem z KC PZPR. O sukcesach jakoś nie słychać. Natomiast także w tym wypadku mieliśmy do czynienia z niezmiernie sprawną socjotechniką. Minister co innego robił, a co innego mówił publicznie w kraju. I budował wizerunek twardziela, co to nie zgadza się z własną polityką, za którą konstytucyjnie odpowiada.

Parę już razy radziłem czytelnikom „Przewodnika", by dokonując wyborów, nie kierowali się opowieściami lub gazetową kreacją, tylko faktami. Zadajmy więc sobie pytanie o czyny Włodzimierza Cimoszewicza jako premiera, ministra i marszałka (czyny, a nie puste gesty!) i jeśli odnajdziemy wśród nich wiele godnych przyszłego prezydenta, to głosujmy. Przeczytajmy również uważnie deklaracje majątkowe kandydatów, pamiętając, iż na polityce w Polsce nikt się uczciwie majątku nie dorobił. Zastanówmy się na koniec, czy wiemy cokolwiek o żonie i rodzinie Włodzimierza Cimoszewicza. Dopiero wtedy podejmujmy decyzje wyborcze.

„Dwie Polski znów się policzą" - tak skomentował mój przyjaciel wyniki sondaży prezydenckich. Najpewniej bowiem w drugiej turze zmierzy się Lech Kaczyński z Włodzimierzem Cimoszewiczem. Polska solidarnościowa z Polską postkomunistyczną. Jeżeli ci z obywateli, którzy dadzą się nabrać na wizerunek bezpartyjnego i uczciwego specjalisty przeważą szalę na rzecz Cimoszewicza, to stanie się on obrońcą układu rodem z Rywinlandu. Układu, który po raz pierwszy od piętnastu lat mamy szansę przepędzić od władzy. Dla beneficjentów ostatniego piętnastolecia Cimoszewicz jest ostatnią nadzieją. Zawetuje ustawy, obroni ambasadorskie stołki, stworzy urząd, w którym przytulą się obecni oficjele, ochroni oligarchów finansowych i układy gospodarczo-polityczne. A przede wszystkim kandydując, przeciągnie przez próg wyborczy postkomunistów. Dla „czerwonych" jego kandydatura to ostatnia szansa przetrwania. Możemy się spodziewać, że zrobią wszystko, aby Cimoszewicz wygrał. Jak zwykle, gdy Włodzimierz Cimoszewicz mówi, że jego kampania będzie krystalicznie czysta, możemy spodziewać się morza pomyj.

Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama