Cynicy i romantycy

Co lepsze: bezideowy cynik czy ideowy utopista?

Kiepski wynik SLD w wyborach samorządowych spowodował, że w obozie lewicy postanowiono zrobić rozrachunek. Prominentni działacze postkomunistyczni zaczęli żalić się, że rządzącej Polską partii brak elementu ideowego.

Taką diagnozę postawił m.in. na łamach „Trybuny” Mieczysław F. Rakowski. W podobnym tonie brzmiały też utyskiwania redaktora naczelnego „Nie”, zdaniem którego dla większości członków powodem przynależności do partii jest władza lub etat:

„Nic w SLD nie tętni poza rywalizacjami personalnymi i sprzecznościami prywatnych interesów życiowych działaczy. W kierownictwie SLD najłatwiej wyodrębnić zwolenników Kulczyka od aliantów Prokomu. (...) Działacze, którzy kierują Sojuszem, mają umysły częściowo obciążone PZPR-owską koncepcją państwa z okresu schyłkowego bezideowego PRL. (...) Nie istnieją przez to, jako gatunek, entuzjaści socjaldemokracji. Stoją przy SLD tylko jej pensjonariusze i pieczeniarze oraz ostrożni wyborcy...”

Równie obcesowo o swoich partyjnych kolegach z Włocławka wypowiada się SLD-owski senator z tego miasta Ryszard Jarzembowski: „To kamaryla bezideowych aparatczyków”.

Także obecny sekretarz generalny Sojuszu Marek Dyduch wzywa, by wrócić do ideowych korzeni partii.

No cóż, przykład idzie z góry, a ryba psuje się od głowy. Parę miesięcy temu w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” minister spraw wewnętrznych, a do niedawna sekretarz generalny SLD Krzysztof Janik wyznał szczerze, że w czasach PRL-u pisał teksty, w których zachwycał się złotymi myślami Włodzimierza Ilicza Lenina, nie z głębokiego przekonania, ale „cynicznie, dla kasy”.

Chłopcy ideowcy

Można wraz ze wspomnianymi wyżej działaczami lewicy oburzać się na cynizm i wyrachowanie dzisiejszych elit postkomunistycznych. Z drugiej strony jednak warto się przyjrzeć owym SLD-owskim ideowcom, piętnującym bezideowość swoich kolegów. Warto zapytać, jakie idee mają do zaproponowania ostatni I sekretarz KC PZPR lub były rzecznik komunistycznego rządu nazywany nie bez powodu „polskim Goebbelsem”? Czy przejawem tej ideowości jest wprowadzanie do polskiego dziennikarstwa standardów z byłego IV Departamentu MSW powołanego do walki z Kościołem? Czy wyszydzanie osoby Jana Pawła II i obrażanie uczuć osób wierzących również mieści się w kanonie lewicowych idei?

„Bezideowych aparatczyków” wewnątrz SLD krytykuje przewodniczący klubu senackiego Sojuszu Ryszard Jarzembowski. Swych partyjnych przeciwników w rodzinnym Włocławku nazwał nawet swego czasu „polityczną padliną”. Jaka wobec tego idea stoi za senatorem Jarzembowskim? Aby się o tym przekonać, warto się przyjrzeć jego wypowiedziom.

Chwali czasy PRL-u jako okres niezwykłego rozkwitu Polski. Szczególną atencją darzy Edwarda Gierka — nakręcił nawet film z 88 urodzin byłego I sekretarza KC PZPR, a obecnie jest honorowym przewodniczącym Społecznego Komitetu Budowy Pomnika Edwarda Gierka we Włocławku. Jarzembowski sprzeciwiał się też przyznawaniu uprawnień kombatanckim żołnierzom podziemia niepodległościowego, gdyż jego zdaniem „strzelali w plecy milicjantom ochraniającym parcelacje majątków”. Powtarzał przy tym kłamstwa peerelowskiej propagandy, że w czasie II wojny światowej Armia Krajowa „stała z bronią u nogi”, podczas gdy z hitlerowcami walczyła GL i AL. W trakcie senackiej debaty o sędziach, którzy wydawali niesprawiedliwe wyroki pod naciskiem władz komunistycznych, Jarzembowski stwierdził, że nie każde sprzeniewierzenie się niezawisłości sędziowskiej stanowi przestępstwo. Przy okazji dodał, że największą czystkę w Polsce od czasów stalinowskich przeprowadziła AWS, przez co III RP zagrożona została przez neototalitaryzm. Podobnych wypowiedzi senatora jest znacznie więcej, np. nazwanie Sejmu z lat 1991-93 „nową Targowicą” tylko dlatego, że ówcześni posłowie zlikwidowali peerelowski Order Krzyża Grunwaldu.

Inny z kolei lewicowy „romantyk”, któremu marzy się powrót do ideowych korzeni, Marek Dyduch wystąpił publicznie — jako pierwszy SLD-owski polityk po kilku miesiącach milczenia na ten temat — z żądaniem zmiany ustawy aborcyjnej.

To wszystko każe się zastanowić, co z dwojga złego jest gorsze: „bezideowcy” czy „ideowcy”? W pierwszym odruchu niemal zawsze gotowi jesteśmy potępić ludzi bezideowych i wskazać im za wzór osoby ideowe, najlepiej bezinteresownie i żarliwie. Z drugiej jednak strony najwięcej nieszczęść światu przynieśli właśnie owi gorliwi ideowcy. Nie można odmówić Leninowi czy Hitlerowi, że byli ludźmi oddanymi idei.

Z cynikami można się dogadać, jeżeli będą widzieć w tym swój interes. Dlatego możliwy jest z nimi kompromis nawet w takich sprawach, jak zakaz zabijania dzieci poczętych. Z ideowcami takie porozumienie jest niemożliwe. Cynicy w swych kalkulacjach kierują się nastrojami społecznymi i chcą do nich dostosować swoje decyzje. Dlatego jeżeli większość obywateli będzie w jakiejś kwestii zdecydowana, to nie odważą się pójść jej na przekór.

Kantysta czy kanciarz?

Rozważaniami na temat ideowości w polityce zajął się ostatnio Aleksander Kwaśniewski. W grudniu ub.r. wygłosił w Instytucie Nauk o Człowieku w Wiedniu odczyt pt. „Czy możliwa jest uczciwa polityka?” Kwaśniewski dał się poznać w owym referacie jako wnikliwy znawca filozofii Emmanuela Kanta z jego rozróżnieniem między „politycznym moralistą” (der politische Moralist) a „moralnym politykiem” (der moralische Politik), za to jego wykład był zupełnie oderwany od realiów polityki polskiej, a zwłaszcza od kondycji macierzystej formacji prezydenta.

Kwaśniewski przedstawił bowiem kilka typów polityków nieuczciwych, a owe kryteria zostały jakby żywcem wzięte z praktyki politycznej jego własnego obozu ideowego. Odniósł się on też — choć w bardzo abstrakcyjnej formie — do sporu między cynicznymi pragmatykami a naiwnymi moralistami. Jego zdaniem, pierwsi zaczynają stosować zasadę „cel uświęca środki”, drugim zaś grozi popadnięcie w myślenie utopijne. Kwaśniewski proponuje „złoty środek” — pogodzenie jednego z drugim na zasadach czegoś, co można nazwać pragmatyzmem z pryncypiami. Gdyby te rozważania odnieść do sporu w SLD między „ideowcami” a „bezideowcami”, to okazuje się, że w partii jest miejsce i dla jednych, i dla drugich.

Wykład Kwaśniewskiego przedrukowała już tydzień po wygłoszeniu go „Gazeta Wyborcza”. Redakcja ta wzięła sobie zapewne do serca tezę, jaką postawili w listopadzie ub.r. publicyści brytyjskiego „The Economist”, którzy w artykule „Aleksander, następca Vaclava” stwierdzili, że Kwaśniewski „przejmie pałeczkę najbardziej znanego polityka z Europy Środkowej od schorowanego Vaclava Havla”. Ponieważ jednak Havel był nie tylko politykiem, ale również niekwestionowanym autorytetem moralnym, rozpoczęła się więc kampania mająca na celu uczynienie z Kwaśniewskiego autorytetu moralnego. Stąd tak niespodziewany i nieprawdopodobny odczyt w Wiedniu, w którym Aleksander Kwaśniewski ex cathedra wyznacza standardy uczciwości i moralności w dzisiejszej polityce.

„Rękopisy nie płoną”

W ogóle zresztą „Gazeta Wyborcza” celuje w ukazywaniu byłych polityków komunistycznych z takiej strony, której istnienia nigdy byśmy nie podejrzewali — by wspomnieć tylko o mianowaniu generała Czesława Kiszczaka „człowiekiem honoru”. Ostatnio na łamach tego dziennika pojawiła się kolejna niezwykła historia.

Oto twórca pisze w tajemnicy swoje dzienniki. W totalitarnym państwie komunistycznym trwają zawirowania na szczytach władzy. Twórca, który obnaża mechanizmy funkcjonowania systemu, jest przestraszony. Pada na niego cień kontaktów ze środowiskami, które przeznaczone zostały do czystki. Twórca wie, że łaska tyrana jest zmienna. Postanawia nie ryzykować: część zapisków zakopuje obok daczy na letnisku, część daje zagranicznemu korespondentowi z prośbą, by ten w tajemnicy wywiózł je na Zachód. Ujrzą światło dzienne dopiero wówczas, gdy upadnie komunizm.

Kto jest bohaterem tej historii? Michaił Bułhakow? Osip Mandelsztam? Aleksander Sołżenicyn? Nic z tego. Tę historię opowiedział o sobie samym na łamach „Gazety Wyborczej” Mieczysław F. Rakowski. Jak mówi: w 1968 roku, przestraszony antysemicką nagonką wywołaną przez PZPR, zakopał część swoich „Dzienników” w bańce na mleko przy swoim domku na Mazurach, drugą zaś dał niemieckiemu dziennikarzowi Peterowi Benderowi, który wywiózł zapiski do RFN.

Ten nieznany epizod dziejów najnowszych powinien zostać wyeksponowany w ramach tworzenia „wspólnej historii” Polski, którą postulowali swego czasu Adam Michnik i Włodzimierz Cimoszewicz. Kto wie, być może kiedyś nasze dzieci lub wnuki będą na maturze pisać wypracowania na temat: „W jaki sposób Mieczysław F. Rakowski, narażając się totalitarnej dyktaturze, dawał świadectwo prawdzie?”


opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama