Z rodzicami prezydenta Andrzeja Dudy oraz wykładowcami Akademii Hutniczo-Górniczej w Krakowie, rozmawia Kinga Ochnio
Jakie emocje towarzyszyły Państwu po ogłoszeniu wyniku wyborów prezydenckich - czy tylko radość ze zwycięstwa, czy świadomość, że Państwa syn staje przed ogromnym wyzwaniem, jakim jest objęcie najważniejszego stanowiska w państwie?
Prof. Janina Milewska-Duda: Bardzo się cieszyłam, ale równocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że jest to nowa, trudna rola, że Andrzej musi podjąć pewną misję. Postanowiłam, że będę się za jego misję i ojczyznę gorąco modliła, jeszcze bardziej, niż robiłam to do tej pory.
Prof. Jan Duda: Mieliśmy świadomość odpowiedzialności funkcji, jaką syn podejmuje. Cieszy nas uznanie przez ludzi kompetencji, osobowości Andrzeja, jego podejścia do spraw. To jest radość, za którą kryje się świadomość biczowania i ciężkiej pracy. Wiąże się to także z całkowitą zmianą życia. Człowiek, który dostąpił takiego zaszczytu, nie będzie już zwykłym obywatelem. Czy było zaskoczenie? Oczywiście, że nie, bo przecież syn startował po to, żeby wygrać.
Jak wyglądało Państwa pierwsze spotkanie z synem jako prezydentem?
JM-D: Spotkaliśmy się na Wawelu dzień po wyborach. Andrzej jadąc z Warszawy, zadzwonił do męża. Byliśmy wtedy u córki w Michałowicach pod Krakowem. Tam dowiedzieliśmy się, że Andrzej właśnie opuścił Jasną Górę, jedzie do Krakowa i prosi nas o spotkanie na Wawelu. Mnie, jako matkę, bardzo ucieszyła jego postawa, że swoje pierwsze kroki skierował do Matki Bożej na Jasną Górę. To był balsam na moją duszę. Pojechaliśmy na to spotkanie. I to było jedno z większych przeżyć mojego życia.
JD: Było to spotkanie, które traktowaliśmy jako bardzo osobiste, ale była tam grupa dziennikarzy. Po cichym przywitaniu przeszliśmy przez dziedziniec do katedry. Przywitała nas z radością grupka sióstr, które w białych fartuchach wyglądały jak gołąbeczki. Towarzyszył temu niesamowity, niezwykle skromny, ale jednocześnie podniosły nastrój. Pomodliliśmy się w całkowitej ciszy przed krzyżem św. Jadwigi i przy trumnie św. Stanisława. Potem syn złożył kwiaty na grobie śp. Lecha Kaczyńskiego i odprowadził nas do samochodu.
A kiedy był czas na prywatną, swobodną rozmowę?
JM-D: Syn przyjechał do naszego domu prawie o północy z 25 na 26 maja. Pamiętam, że jako pierwszy z dzieci złożył mi życzenia z okazji Dnia Matki. Chwilę porozmawialiśmy, a właściwie pomilczeliśmy o tej nowej sytuacji, która zmienia nasze życie, a szczególnie rodziny Andrzeja.
Jakim człowiekiem jest prezydent Andrzej Duda? Jakie wartości wyniósł z rodzinnego domu?
JD: Przede wszystkim jest człowiekiem uczciwym. Zasady uczciwości w poglądach i działaniu stawia na pierwszym miejscu. Ma głęboką wiarę i wielkie przywiązanie do wartości religijnych, w tym się mieści przede wszystkim szacunek do człowieka.
JM-D: Przywiązywaliśmy wielką wagę do tego, by nasze dzieci wiedziały, że można się różnić, ale powinniśmy się wzajemnie szanować. Wtedy człowiek staje się wrażliwszy. Od samego początku uczyliśmy dzieci, że należy pomagać słabszym. I to bardzo zaowocowało. Andrzej był zawsze odpowiedzialny za rodzeństwo, za kolegów, za wszystkie działania, które podejmował.
JD: Nie dzielimy ludzi na biednych i bogatych, według pochodzenia, czy ze względu na poglądy. Dzielimy ludzi na tych, którzy chcą działać dla dobra wspólnego albo nie chcą. Pierwszych szanujemy, do tych drugich możemy mieć zastrzeżenia.
JM-D: Jeśli mamy koło siebie kogoś, kto jest przeciwko nam, to się po prostu za niego modlimy.
Czy w Państwa domu mówiło się o polityce?
JD: Można powiedzieć, że jesteśmy ludźmi politycznymi w tym sensie, że interesujemy się polityką, sprawami publicznymi. W czasach komuny byliśmy na emigracji wewnętrznej. Mieliśmy zasadę wyniesioną z naszych rodzinnych domów, że duszy sprzedać nie wolno. Wtedy więc zajmowaliśmy się nauką. Na szczęście nie wymagano od nas przynależności partyjnej. Chociaż inni mieli łatwiej, bo np. dostawali stypendia, my - wszystko wypracowaliśmy sami i zachowaliśmy wierność ducha. Jak tylko na uczelni powstała Solidarność, to się do niej zapisaliśmy. W 1989 r. pod wpływem przesłania, które głosił wtedy ks. Tischner, próbowałem angażować się w działalność społeczną w komitetach obywatelskich.
JM-D: W domu mieliśmy zwyczaj wspólnych niedzielnych obiadów. Przy stole dyskutowało się o wszystkim: o pracy, problemach i polityce. Stan wojenny to była dla nas osobista klęska. Jasio (mąż - red.) z Andrzejem chodzili na Msze św. za ojczyznę na Wawel, na marsze, a nie zawsze było bezpiecznie. Ja zostawałam w domu z roczną córką - Anią.
JD: Andrzej był w 5 Krakowskiej Drużynie Harcerzy. To było wspaniałe harcerstwo, niezwykle patriotyczne, uczące prawości, odpowiedzialności za państwo. Byłem pełen podziwu dla odwagi kadry jego drużyny, bo były to czasy głębokiej komuny.
Jak wspominają Państwo początki zaangażowania politycznego syna?
JM-D: Andrzej był bardzo aktywny już podczas wyborów w 1989 r. Roznosił ulotki, stał na dyżurach. Nawet naraził się dyrektorowi szkoły, bo chciał wywiesić plakat Solidarności.
JD: Zapytał mnie, co ma zrobić. A ja mu odpowiedziałem, że jeśli chce wywiesić plakat, to musi zapytać dyrektora. My jesteśmy legalistami, uważamy, że trzeba przestrzegać porządku prawnego. No i wtedy usłyszał od dyrektora kilka ostrych, ale w sumie życzliwych słów.
Byliśmy otwarci na wszystkie poglądy, aczkolwiek razem z żoną byliśmy fanami panów Kaczyńskich, których obserwowaliśmy od 1990 r. W tym duchu nasz syn wzrastał. Na początku był w Unii Wolności, ale szybko się rozczarował. Potem trafił do komisji sejmowej jako ekspert-prawnik klubu Prawa i Sprawiedliwości, żeby przygotować projekt ustawy.
JM-D: Musiał wykazać się swoją wiedzą, kompetencjami. Spodobała mu się ta działalność legislacyjna w sejmie. Widział to jako wypełnianie obowiązku służenia społeczeństwu.
JD: Komentatorzy podkreślali, że ma wyczucie prawodawcze, potrafi szybko skonstruować szkielet ustawy. W 2006 r. został zaangażowany jako wiceminister sprawiedliwości u ministra Zbigniewa Ziobry. Po upadku rządu Jarosława Kaczyńskiego wrócił do pracy na uczelnię. Został też wybrany członkiem Trybunału Stanu, a od stycznia 2008 r. pracował jako minister w kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Odpowiadał za sprawy prawne. Wielokrotnie reprezentował prezydenta w Trybunale Konstytucyjnym. Bardzo dużo się wtedy nauczył.
JM-D: Owszem lubił wykłady i spotkania ze studentami na uczelni, ale był zachwycony prezydentem Lechem Kaczyńskim i ta praca bardzo mu odpowiadała.
JD: Tak ostatecznie politykiem został po katastrofie smoleńskiej.
Jak zmieniło się Państwa życie, odkąd syn został prezydentem?
JM-D: Skończyły się nasze niedzielne rodzinne spotkania, kiedy razem z Andrzejem i jego żoną i córką spotykaliśmy się w gronie 12 osób. Wymienialiśmy się wrażeniami. Teraz widujemy się bardzo rzadko, bo Andrzej i Agata są bardzo zajęci - również w soboty i niedziele. Nie zdążyli jeszcze nawet przeprowadzić się do Pałacu Prezydenckiego, mieszkają w hotelu.
JD: Od kiedy jestem postrzegany jako „pierwszy ojciec”, to oczekiwania wobec mnie co do aktywności społecznej są większe. Głębsze wejście w politykę nie wchodziło jednak w grę, dlatego odmówiłem startu w ostatnich wyborach do senatu. Uważam, że to nie jest moja powinność, tym bardziej, że od jesieni 2014 r. jestem radnym w sejmiku małopolskim. Startowałem tam z własnej inicjatywy, niezależnie od syna (śmiech). Nie zrezygnowałem z żadnych zajęć zawodowych, a działam też w Akademickim Klubie Obywatelskim. Razem z żoną uczestniczymy także w różnych dyskusjach i spotkaniach dotyczących życia społecznego. Uważamy, że skoro jesteśmy wystawieni na widok publiczny, mimo że się wcale nie pchamy, mamy obowiązek bronić Kościoła, dawać świadectwo wiary i mówić nie tylko w swoim gronie, ale też publicznie, jakie wartości są dla nas ważne.
JM-D: Jeśli człowiek buduje swojego ducha na bazie Ewangelii, to ma wewnętrzną harmonię, a z nią żyje się bardzo dobrze wśród innych ludzi.
Jak odbierają Państwo krytykę decyzji prezydenta?
JM-D: Obserwujemy, śledzimy, przeżywamy, ale wierzymy i jesteśmy przekonani, że Andrzej podejmuje słuszne, przemyślane decyzje, w poczuciu odpowiedzialności za państwo i głęboko rozumiany interes społeczeństwa. Bardzo zabolały nas jednak wypowiedzi niektórych profesorów prawa z Uniwersytetu Jagiellońskiego, niemerytoryczne i nieuczciwe.
JD: Andrzej zaciągnął zobowiązania wobec społeczeństwa. W tych zobowiązaniach musi kierować się poczuciem misji, jakiej się podjął, i tak działa, nie bacząc na własne interesy. Ostatnie protesty odbieram jako histerię środowisk, które godziły się na daleko idące naruszanie konstytucji za czasów rządów PO i PSL, i nagle stają się obrońcami demokracji - specyficznie rozumianej. Jest to dla mnie fałszywe. Mnie nie boli spór polityczny, wręcz przeciwnie - uważam, że on jest solą demokracji. Jednak w tym sporze, od osób postrzeganych jako autorytety prawa oczekuję wypowiedzi spokojnych, merytorycznie uczciwych i bezstronnych, a nie fanatycznego forsowania swoich poglądów politycznych. Niektórzy utytułowani prawnicy bezpardonowo krytykujący syna nie wykazują się taką bezstronnością i uczciwością. W moim przekonaniu sami niszczą w ten sposób swój autorytet. Wystarczy porównać ich wypowiedzi z merytorycznymi i spokojnymi wyjaśnieniami prof. Ewy Łętowskiej.
Jakim prezydentem, Państwa zdaniem, powinien być Andrzej Duda? Czego powinien dokonać?
JM-D: Syn będzie dążył do tego, żeby łączyć nasz naród - budować wspólnotę.
JD: Nasza opcja polityczna obwinia - czy słusznie, to oceni historia - naszych oponentów o wyznawanie zasady demokracji elitarnej, czyli takiej, kiedy lud jest traktowany jako ciemna masa, a elity wiedzą wszystko i wskazują drogę. Dla nas zdecydowanie bliższy jest model, który głosi Kościół, że wszyscy jesteśmy członkami społeczności i mamy prawo oraz obowiązek wkładać w życie społeczne swoją osobowość, energię. Państwo nowoczesne to takie, które w pełni wykorzystuje swój kapitał społeczny bez dzielenia ludzi na „ciemnogród” i „oświecone elity”. Liczymy na to, że syn - co też cały czas podkreśla - odbuduje wspólnotę, że włączy do wspólnoty narodowej te środowiska, które były odpychane przez poprzednią ekipę. Syn wygrał wybory, składając właśnie taką obietnicę, budząc ducha wspólnoty. A to jest duch, który buduje się przez modlitwę, wspólną narodową modlitwę o odnowienie życia społecznego w Polsce.
Jak wyglądają u Państwa święta Bożego Narodzenia? Czy tegoroczne będą różniły się od tych, kiedy Państwa syn nie był prezydentem?
JM-D: Zawsze siadamy przy jednym stole i na dodatek przy jednej wspólnej misce. Każde danie pojawia się na stole na jednym talerzu: kasza z grzybkami i śliwkami, żurek z grzybami, ziemniaczki z sosem grzybowym, trzy rodzaje pierogów... To są bardzo proste potrawy, więc przygotowuję je sama. Znam je z domu mojego męża w Starym Sączu. Kiedy nasze dzieci się pożeniły, myśleliśmy, że ich połówki nie zaakceptują zwyczaju korzystania ze wspólnej miski, a okazało się, że też im się spodobało. Dlatego u nas nie ma wolnego nakrycia dla symbolicznego gościa. Jeśli ktoś przyjdzie, to usiądzie przy jednej misce. Zasiadamy w 12 osób, a teraz być może będzie więcej, bo myślę, że siądą z nami panowie z ochrony syna.
Korzystając z okazji, chcielibyśmy czytelnikom „Echa Katolickiego” życzyć ciepłych, dobrych, pogodnych i pełnych radości świąt narodzenia Bożej Dzieciny.
JD: Chcielibyśmy też prosić czytelników o modlitwę za ojczyznę i za naszego syna - tylko o mądrość i siłę do wypełniania misji, jakiej się podjął, a także o pokój ducha dla naszych nieprzyjaciół.
Dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie 51/2015
opr. ab/ab