Serce matki

Artykuł z tygodnika Echo katolickie 21 (725)








Jolanta Krasnowska

Serce matki

Matki niepełnosprawnych dzieci są jak pelikany, które potrafią rozerwać pierś i karmić pisklę własnym sercem. I choć czasami marzą o innym losie, nigdy by się nie zamieniły. Bo w innym życiu byłyby przecież inne dzieci...




„Czy zapytaliście się kiedyś siebie, w jaki sposób Pan Bóg wybiera matki niepełnosprawnych dzieci? O to toczy się rozmowa.

Bóg: - Tej dajmy dziecko upośledzone.

Anioł: - Dlaczego właśnie tej, Panie? Jest taka szczęśliwa.

- Właśnie dlatego - mówi uśmiechnięty Bóg. - Czy mógłbym powierzyć upośledzone dziecko kobiecie, która nie wie, czym jest radość? Byłoby to okrutne.

- Ale czy będzie miała cierpliwość? - pyta anioł.

- Nie chcę, aby miała dużo cierpliwości, bo utonęłaby w morzu łez, roztkliwiając się nad sobą i nad swoim bólem. A tak, jak jej tylko przejdzie szok i bunt, będzie potrafiła sobie ze wszystkim poradzić.

- Panie wydaje mi się, że ta kobieta nie wierzy nawet w Ciebie.

Bóg uśmiechnął się: - To nieważne... mogę temu przeciwdziałać. Ta kobieta jest doskonała. Posiada w sobie właściwą ilość egoizmu.

Anioł nie mógł uwierzyć swoim uszom: - Egoizmu? Czyżby egoizm był cnotą?

Bóg przytaknął. - Jeśli nie będzie potrafiła od czasu do czasu rozłączyć się ze swoim dzieckiem, nie da sobie nigdy rady. Tak, taka ma być właśnie kobieta, którą obdarzyłem dzieckiem dalekim od doskonałości. Kobieta, która teraz nie zdaje sobie sprawy, że kiedyś będą jej tego zazdrościć. Nigdy nie będzie pewna żadnego słowa. Nigdy nie będzie ufała żadnemu swemu krokowi. Ale kiedy jej dziecko po raz pierwszy powie: „mamo”, uświadomi sobie cud, którego doświadczyła. Widząc drzewo, zachód słońca lub niewidome dziecko, będzie potrafiła bardziej niż ktokolwiek inny dostrzec moją moc. Pozwolę jej, aby widziała rzeczy tak, jak ja sam widzę (ciemnotę, okrucieństwo, uprzedzenia) i pomogę jej, aby potrafiła wzbić się ponad nie. Nigdy nie będzie samotna. Będę przy niej w każdej minucie jej życia, bo to ona w tak troskliwy sposób wykonuje swoją pracę, jakby była wciąż obok mnie.

- A święty patron? - zapytał anioł, trzymając zawieszone w powietrzu, gotowe do napisania, pióro.

Bóg uśmiechnął się. - Wystarczy jej lustro...”.

To fragment opowiadania Brunona Ferrery pt. „Wyjątkowa matka”. I takie właśnie są Janina i Urszula. Kobiety, których macierzyństwo od samego początku przepełnione jest strachem, poświęceniem i obawą o przyszłość swoich dzieci. Czasami trudne i bolesne, bo związane z koniecznością współcierpienia z dzieckiem, ale jednocześnie nadające sens życiu.

Silna dla Adasia

Adaś był wyczekiwanym dzieckiem. Janina urodziła go w Wigilię 1982 r. Był jak gwiazdka z nieba, najpiękniejszy prezent dla niej i męża. I choć przyszedł na świat jako wcześniak, w szóstym miesiącu ciąży, a ważył zaledwie niecałe dwa kilo, Świątkowie nawet nie dopuszczali do siebie myśli, że mogą go stracić. Malutki chłopczyk był plasterkiem na ranę, która została w jego rodzicach po stracie pierwszego dziecka. Dlatego, kiedy okazało się, że Adaś jest zdrowy i mogą zabrać go domu, byli bardzo szczęśliwi. Niestety, tuż przed pierwszymi urodzinami synka usłyszeli diagnozę, która zabrzmiała jak wyrok.

- Lekarzy zaniepokoił fakt dużego napięcia nóżek - opowiada Janina. - Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy doktor powiedział, że Adaś jest chory. „Dziecięce porażenie mózgowe” - takie słowa odbierają zdolność logicznego myślenia - mówi, tłumiąc łzy.

Świątkowie nie wiedzieli, co robić, gdzie szukać pomocy. W końcu trafili do szpitala w Dziekanowie Leśnym. Tam lekarze powiedzieli im, że schorzenia, na które cierpi Adaś, nie da się wyleczyć. Usłyszeli, że właściwie oprócz rehabilitacji ruchowej nic więcej nie da się zrobić i Adaś już do końca życia będzie wymagał całodobowej opieki. Kiedy wrócili do domu, podzielili się obowiązkami: Janina zajmie się synem, a mąż zarobi na rodzinę.

- Od tamtej pory nigdy nie rozstałam się z moim dzieckiem na dłużej niż kilka godzin, kiedy był na rehabilitacji - tłumaczy matka. Przez 27 lat ta drobna kobieta myła, ubierała, karmiła, zmieniała pieluchy i nosiła na rękach syna, który z każdym rokiem stawał się coraz cięższy.

Kiedy chłopak miał dziewięć lat, okazało się, że Janina jest w ciąży. Niestety, dziecko zmarło tuż po porodzie. Kolejny dramat i kolejne cierpienie. Jednak na depresję i łzy nie mogła sobie pozwolić. Musiała być silna. Dla Adasia.

- Choć nie było nam łatwo, to nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogłabym oddać swoje dziecko do domu pomocy społecznej. Pamiętam, że jak musiałam zostawić syna na rehabilitacji w szpitalu, to tęskniłam za nim już w momencie, kiedy zamykałam drzwi oddziału - opowiada kobieta. Jednak w życiu Świątków były też chwile zwątpienia. Zwłaszcza wtedy, gdy zachorował mąż Janiny. Zdarzało się wtedy, że buntowała się, kłóciła z Bogiem. Pytała, dlaczego tak ją doświadcza. Dlaczego musi tak cierpieć.

- Te kryzysy trwały zaledwie kilka minut. Kiedy tylko spojrzałam na Adasia, natychmiast zaczynałam wstydzić się swojej słabości - przyznaje.

 

Miłość nie dzieli, ale mnoży

O kolejnej ciąży dowiedziała się jedenaście lat po urodzeniu Adasia. Drżała o każdy tydzień. Bała się kolejnej straty. Jednak dziecko, które rosło pod jej sercem, miało wielką wolę życia. Kiedy Piotruś przyszedł na świat, dostał 10 punktów w skali Apgar. - Mimo to, jak tylko położna przyniosła mi syna do karmienia, rozebrałam go i oglądałam centymetr po centymetrze. Bałam się, że za kilka miesięcy znowu usłyszę wyrok - opowiada Janina.

Na szczęście Piotruś rozwijał się prawidłowo, rósł jak na drożdżach. Jego rodzice nie mają wątpliwości, że młodszy syn to nagroda od Boga za wytrwałość i poświęcenie. Poza tym mąż Janiny, kiedy ona była w ciąży, pracował jako kierowca i niemal co tydzień przejeżdżał przez Licheń. Za każdym razem wstępował do sanktuarium i modlił się o szczęśliwy poród i zdrowie dziecka. Jego prośby zostały wysłuchane. Piotruś jest dzisiaj okazem zdrowia.

Jednak, kiedy się urodził, Janina obawiała się, jak pogodzi opiekę nad noworodkiem i niepełnosprawnym Adasiem. I choć nie było łatwo, to - dzisiaj jest tego pewna - obu chłopcom poświęcała tyle samo czasu. Nie zaniedbała żadnego z nich, bo przecież miłość nie dzieli, ale mnoży...

Dzisiaj Piotr ma 16 lat, Adaś 27. Kochają się bardzo. Młodszy syn obiecał rodzicom, że kiedyś, jak ich zabraknie, on zajmie się bratem. - Właśnie o przyszłość Adasia boję się najbardziej. Co się z nim stanie, kiedy nas już nie będzie? - po twarzy Janiny spływa łza. - I choć Piotruś na pewno nakrzyczałby na mnie, gdyby usłyszał, że się tym martwię, to nie potrafię inaczej. Nikt przecież nie zastąpi Adamowi matki, nikt nie będzie go kochał tak, jak ja - dodaje.

Każdy ma swoją świeczkę

Kiedy Urszula dowiedziała się o chorobie Ani, miała do siebie pretensje, że tak późno zdecydowała się na drugie dziecko. Badania prenatalne nic nie wykazały. Twierdzi, że ich wynik nie miałby wpływu na to, czy urodzi. Ale na słowa: „Pani córeczka ma zespół Downa” nie była przygotowana. Mała była taka śliczna.

- Lekarka podniosła ją. „Za krótkie ręce, za krótkie palce, małe uszy, skośne oczy”. Tak mi ją oszpeciła! Najbardziej przeraziło mnie upośledzenie umysłowe, że nie będę miała z Anią kontaktu, że nie będzie ssać - opowiada Urszula. Chorobę znała tylko z telewizji i książki Doroty Terakowskiej pt. „Poczwarka”. Bała się nowego życia z Anią. Jednak nie narzekała, nie mówiła głośno o swoim bólu. Płakała w ukryciu przed mężem, żeby on bardziej nie cierpiał.

- Rodzina, znajomi albo nas unikali, albo współczuli, jakby stało się coś strasznego - mówi Ula. - Przez rok, dopóki nie było wyników badań genetycznych, trzymaliśmy się wersji, że to tylko podejrzenie, że Ania będzie zdrowym dzieckiem - dodaje. Tak się nie stało.

Po wszystkim, co przeszła, mogłaby obrazić się na Boga, ale uwierzyła komuś, kto jej powiedział, że każdy z nas dostaje od Boga swoją świeczkę, która pali się tak długo, jak to możliwe, jak jest długa. I nie da się jej wydłużyć. Znalazła sposób na życie. Nie zwija dłoni w pięść.

- Dzięki córeczce nauczyłam się cierpliwości, pokory, wytrwałości, a także tego, że cieszyć się trzeba każdym drobiazgiem. Kiedy rano wstaję, a za oknem świeci słońce, jestem szczęśliwa. Śpiew ptaków czy kwitnące drzewa napełniają mnie optymizmem - Urszula uśmiecha się łagodnie.

Czy byłoby tak, gdyby Ania była zdrową dziewczynką? Chyba nie. Czy pogodziła się z tym, że jej córka nigdy nie będzie taka, jak inne dzieci? Powoli do tego dojrzewa. - W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że im bardziej akceptujesz inność swojego dziecka, starasz się je zrozumieć, im lepiej potrafisz zaspokoić jego potrzeby, tym bardziej czujesz się wybrańcem Boga - twierdzi Urszula. - Nieważne, że to kosztuje wiele wyrzeczeń. Stajesz się silniejsza, bo wiesz, że ta mała istotka potrzebuje właśnie ciebie i nikt nie jest w stanie cię zastąpić - tłumaczy.

Urszula przyznaje też, że przez chorobę Ani znieczuliła się na błahostki. Już się nie awanturuje, kiedy sprzedawczyni źle ją obsłuży w sklepie, nie syka na poczcie zniecierpliwiona, że kolejka długa. - Ciągle myślę, że trzeba się spieszyć, ale zaraz odganiam tę myśl - macha ręką. Mówi też, że nie odkłada już niczego na potem, na później.

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama