Dać czy nie dać?

Miłosierdzie rodzi się wtedy, gdy miłość przekroczy granice sprawiedliwości


Ks. Paweł Siedlanowski

Dać czy nie dać?

Nie ma chyba osoby, która nie przeżywałaby podobnego dylematu, widząc żebrzącego pod parkanem kościoła, na trotuarze, parkingu galerii handlowej człowieka. Racji „za” jest tyleż samo co argumentów „przeciw”.

Historie o naciągaczach zarabiających na ulicach po kilkaset złotych dziennie, opowieści o dzieciach, które obdarowane kanapką czy owocem wyrzucają je z odrazą za płot, o klinicznej wręcz niechęci do pracy (ponoć) schorowanych młodych mężczyzn wyciągających rękę po pomoc, rzekomych wypadkach świadomych okaleczeń mających pomagać w budzeniu litości robią swoje. Z drugiej strony rodzą się pytania: A jeśli ten człowiek rzeczywiście potrzebuje pomocy? Ja przecież nie czuję głodu, jestem ciepło ubrany - on marznie w deszczu. Na ile jestem w stanie ocenić jego rzeczywiste położenie? A jeśli się mylę? Przecież Jezus mówił: błogosławieni miłosierni...

Różne koncepcje

- Zawsze daję, nawet jeśli jest to 20 groszy. Żeby nie wyjść z wprawy, nie zobojętnieć - tłumaczy Marta. - To takie ćwiczenie, które ma mnie ochronić przed skamienieniem serca. Nie zastanawiam się nad sytuacją spotkanego człowieka. Skoro tu jest, widocznie ma jakiś ku temu istotny powód.

- Nigdy w życiu! Omijam żebraków szerokim łukiem - kontruje zdecydowanie Wiesiek. - Przecież ja ich utwierdzam w chorej sytuacji, usprawiedliwiam alergię na robotę, konserwuję patologię! Kiedyś było inaczej: był obowiązek pracy. Dziś wedle porzekadła: „każdy orze jak może”, wszelkie sposoby na życie są dozwolone. A ludziska dają się naciągać. Eeeeh, co za świat...

Dylematów nie da się uniknąć. Nie ma dobrego rozwiązania, gotowej reguły, która by definitywne rozstrzygała spór. A może rzeczywiście słuszne jest twierdzenie, że lepiej pięć razy się pomylić, niż jeden raz odesłać potrzebującego pomocy człowieka z niczym? I tak ostateczną decyzję trzeba podjąć we własnym sumieniu.

A może inaczej...

Może nie jesteśmy wcale tacy bezradni? „Relacja miłosierdzia opiera się na wspólnym przeżyciu tego dobra, jakim jest człowiek, na wspólnym doświadczeniu tej godności, jaka jest mu właściwa” - napisał w encyklice „Dives in misericordia” Jan Paweł II (DM 6).

Czy nie jest tak, że zastanawiając się, jakim nominałem monety obdarować żebrzącą na ulicy osobę, zapominamy o rzeczy stokroć ważniejszej: o jej godności? To nie jest przedmiot, statystyczny punkt, który można określić i zakwalifikować do określonego zbioru na podstawie pełnionej społecznej roli, kosztach utrzymania czy produktywności, ewentualnie potraktować jako pretekst do tego, by za stosunkowo niewielką cenę kupić sobie „święty” spokój. Nie wystarczy dać w styczniu dychę na WOŚP, by mieć problem z głowy na najbliższe 365 dni w roku. Nie o to chodzi.

Nie ma mowy o miłosierdziu, jeżeli nie zaistnieje wcześniej bardzo szczególna relacja osobowa - nie pojawi się duchowa komunia pomiędzy obdarowywanym i obdarowującym. Dotyczy to zarówno sytuacji, gdy prośba o wsparcie jest głęboko uzasadniona, jak i gdy mamy do czynienia z klasycznym wyłudzaniem. Bywa, że największym nieszczęściem człowieka wcale nie jest jego status materialny. Może to być nędza moralna, wewnętrzna degrengolada, która kazała mu wyjść na ulicę. Bywa, że przyczyna tkwi w nałogu, patologicznym środowisku, w którym wzrastał, alergicznej niechęci do pracy. Stał się cynicznym draniem, któremu przestało zależeć na tym, co sobie o nim inni pomyślą. Ale dalej jest to człowiek - tylko obraz Dziecięctwa Bożego tragicznie się w nim zamazał. Nie zawsze da się go odnowić, bywa, że jest już za późno. Ale zawsze warto spróbować. Moneta, banknot, nawet o wysokim nominale, nie wystarczy na długo - dobre słowo, okazane zainteresowanie, bez cienia pogardy i świadomości przynależenia do lepszego świata, ma znacznie większą wartość. Owszem, bywa, że spotyka się to z niezrozumieniem i odrzuceniem, zostanie skwitowane przekleństwem. Ale może również rozpalić mały płomień nadziei, który rozświetli wewnętrzną ciemność.

- Też coś... - ktoś zaprotestuje. - To czysty idealizm. Ja mam współczuć komuś, kto zniszczył życie sobie i rodzinie, przepił wszystko, a teraz w łachmanach żebrze o kilka złotych, które i tak za moment przetransferuje w butelkę najtańszej gorzały? Nigdy!

Tylko że rozwiązaniem sytuacji nie jest danie na odczepnego 50 groszy i odwrócenie się z odrazą na pięcie. To nie jest miłosierdzie. „Gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał” - napisał św. Paweł (1 Kor 13, 3). Miłosierdzie rodzi się wtedy, gdy miłość przekroczy granice sprawiedliwości. Zbyt często zapominamy o tych słowach.

Banknot i róża

I na koniec jeszcze jedna historia. Dobrze znana. Często przypominają ją kaznodzieje.

„Odbywając spacery w towarzystwie młodej damy, Rainer Maria Rilke często mijał siedzącą obok drogi niemą żebraczkę. Sam nigdy niczego jej nie rzucił, jego towarzyszka natomiast regularnie dawała żebraczce monetę. Zagadnięty kiedyś w tej sprawie Rilke wyjaśnił: -Powinno się ofiarować coś dla jej serca, a nie dla jej wyciągniętej dłoni. Po kilku dniach poeta wziął świeżo rozkwitłą różę i położył na wyciągniętej dłoni żebraczki. Chciał, jak zawsze, iść sobie dalej, ale wydarzyło się coś niezwykłego. Żebraczka z wysiłkiem podniosła się z ziemi, sięgnęła po rękę nieznajomego mężczyzny, ucałowała ją i oddaliła się z różą. Zniknęła na cały tydzień. Dopiero ósmego dnia usiadła na swoim miejscu. Była niema jak poprzednio. -Czymże żyła przez te wszystkie dni, gdy nie dostawała żadnej jałmużny? - zastanawiała się głośno dama. - Różą - odpowiedział Rilke.”

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama