O wyrównywaniu statusu kobiet i mężczyzn
Choć święta zbliżają się coraz szybciej i naszą uwagę przyciąga raczej asortyment sklepowy, związany z tradycjami wigilijno-świątecznymi, to jednak czasem trzeba odejść od zagonienia świątecznego i porozmawiać o sprawach poważnych.
Za takie osobiście uważam tzw. kwestie zasadnicze oraz poprzebierane w szatki powagi idiotyzmy, mogące skutecznie zaburzyć życie społeczne. Jak zwykle owe „idiotyzmy” przybierają postać jakiejś ideologii, sprawnie podbudowanej tezami mającymi raczej wzruszyć, aniżeli poruszyć intelektualnie. Emocje bowiem mają to do siebie, że skutecznie zaciemniają umysł, czego dowodem są zbrodnie w afekcie. W przypadku społeczeństwa właśnie ideologie są takimi emocjonalnymi zbrodniami.
Od dłuższego czasu epatowani jesteśmy informacjami o konieczności dokonania „epokowego wręcz dzieła”, jakim jest „wyrównanie statusu kobiet i mężczyzn”. Konkretnym wyrazem takiego „wyrównania” ma stać się zdaniem owych „ideologów” wprowadzenie tzw. parytetów w przypadku władzy ustawodawczej i wykonawczej (tak na poziomie centralnym, jak i samorządowym). Zastanawia mnie tylko, czemu ostała się władza sądownicza? Może dlatego, że jest ona raczej w większości osadzona przez panie sędzie, zatem „wyrównywacze” przynajmniej w tym zakresie musieliby owe panie, właśnie w imię równości dostępu, pozbawić zajęcia (tzn. wysłać na zieloną trawkę), wprowadzając na ich miejsce owe 50% mężczyzn (a jakby któryś się opierał, to siłą go zmusić, nie będzie się macho stawiał).
Najbardziej zastanawia mnie ów próg procentowy. Dlaczego właśnie 50%? Bo jeśli weźmie się pod uwagę naturalny stan rzeczy, to kobiet jest nieco więcej niż mężczyzn o jakieś kilka procent. Trzeba by więc przyjąć jakiś inny przelicznik. Ale to, niestety, oznaczałoby zniszczenie „idei równości”, gdyż dawałoby przewagę paniom. Nie chodzi więc o odtworzenie w systemie społecznym tego, co jest w naturze, a o realizację jakiejś idei intelektualnej, którą owładnięta jest jakaś część społeczeństwa. A zatem nie realizm jest podstawą owej propozycji, ale idealizm. Tylko że właśnie w ten sposób budowane były utopie, które pochłonęły niezliczone ofiary. Wystarczy przypomnieć Damastesa, który w imię idealnego wzorca człowieka starał się doprowadzić rzeczywistość do stanu doskonałości, przy okazji uśmiercając poniektórych przedstawicieli gatunku homo sapiens.
Ale naszych pań feministek i popierających je przedstawicieli płci pięknej o to nie posądzam, choć raczej właśnie lewicowi przedstawiciele są wśród nich częściej widziani. A z tymi 50% jest jeszcze inny kłopot. Otóż nawet jeśli przyjmiemy, że ten przelicznik jest doskonały, to powstaje problem innej natury. W różnych przedziałach wiekowych odsetek mężczyzn i kobiet jest inny. Dla przykładu wśród emerytów kobiety stanowią zdecydowaną większość. Gdy więc prawo dla nich ustanawiać będzie niereprezentatywny parlament, to równości nie będzie, i znowu można wysunąć argument o dominacji jednej płci nad inną. Cóż począć? Może trzeba będzie powołać kilka parlamentów i rządów polskich, np. do spraw ludzi pomiędzy 18 a 35 rokiem życia, do spraw ludzi od 36 do 65 roku życia i wreszcie do spraw ludzi powyżej 65 roku życia. Zamiast jednego cyrku mielibyśmy kilka, a wówczas można by zorganizować sesję objazdową.
Podchodząc jednak poważnie do sprawy osławionych parytetów, przejrzałem projekt ustawy w tej sprawie przygotowany przez środowiska raczej feministyczne. Poza tymi procentami znalazłem tam kilka ładnych kwiatków. Otóż projektodawcy proponują m.in., że „podręczniki szkolne i inne środki dydaktyczne stosowane w szkołach wszystkich typów i innych placówkach oświatowych oraz szkołach wyższych powinny uwzględniać zasadę równych praw kobiet i mężczyzn”. Oznaczać to może ni mniej, ni więcej, że nauczając np. języka polskiego i chcąc uwzględnić problematykę równościową, filolog będzie miał problem z epoką renesansu. Jakoś kobiet tam mało, a nauczając o samych tylko mężczyznach, można być narażonym na zarzut seksizmu. No, chyba że uznamy, parafrazując klasyka, że „Rej była kobietą”. Albo też nauczać będziemy o uciemiężeniu kobiet w Polsce przez literacką działalność niejakiego Jana z Czarnolasu (w tym kontekście polecam fraszkę „Na matematyka”). Spuśćmy zasłonę milczenia na równościowe wykładanie dajmy na to biologii i innych przedmiotów z tym związanych. Problem może pojawić się również przy organizacji samego budynku szkolnego. Bo jeśli jest równość, to zatem nie należy wyróżniać np. ubikacji szkolnych ani też wśród urządzeń tam się znajdujących stawiać barier płciom. Zniknąć więc ze szkół powinny przede wszystkim specyficznie męskie pisuary (znamienna jest tutaj walka feministek z PiS-em). Niestety, wobec takich stwierdzeń osławionej ustawy nie można przejść bez uśmiechu politowania. Są jednakże inne, bardziej groźne.
Otóż w art. 2 par. 2 tejże ustawy czytamy, że pewne zapisy prawne, sankcjonujące nierówność mogą być zastosowane na jasno określony czas, aby wyrównać szanse obu płci. Problem w tym, że gdy mowa jest o owych procentach, w ustawie nie ma określonej górnej granicy działania tych przepisów. Co to oznacza? Ano tylko tyle, że ustawodawca chce poczekać na działanie ustawy i dopiero poznawszy jej skutki, zastanowić się, czy ją zmienić, czy nie. Oznacza to więc, że jakiś urząd, niestety wyznaczany dowolnie przez premiera, będzie władny określać, czy w Polsce można zmienić prawo, czy też nie. Na nic więc głosowania w wyborach, skoro jakaś pani lub pan będzie miał więcej do powiedzenia niż głosujący. Czyżby pachniało to dyktaturą?
Ponadto w projekcie ustawy zapisano, że „dyskryminacją jest również niezaspokajanie specyficznych potrzeb każdej płci w dziedzinie ochrony zdrowia”. Biorąc pod uwagę dyskusję na temat tzw. zdrowia reprodukcyjnego, należy obawiać się, że możemy mieć do czynienia z próbą wprowadzenia tylnimi drzwiami aborcji na życzenie. A to już pokazuje światopoglądowe podstawy i ideologiczne uwarunkowania owych „epokowych zmian”. Zapewne w arsenale zwolenników parytetów znalazłyby się i te słowa: „Jest to niczym innym jak sprawiedliwością, niezwłoczną, srogą, nieugiętą; dlatego jest emancypacją cnoty; nie tyle jest specjalną zasadą, ale konsekwencją ogólnej zasady demokracji dostosowaną do najpilniejszych potrzeb naszego państwa.” Problem w tym, że słowa te wypowiedział Maksymilian Robespierre, a mówił o terrorze.
opr. aw/aw