Odmowa Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej w sprawie dofinansowania filmu o rodzinie Ulmów
Na początku lipca reżyser Mariusz Pilis, znany wcześniej z dramatycznego filmu „List z Polski”, powiadomił media, iż Polski Instytut Sztuki Filmowej odmówił dofinansowania realizowanego przez niego filmu o kaźni polskiej rodziny Ulmów.
Reżyser poinformował, że podstawą odmowy były recenzje trzech ekspertów, z których jeden w ogóle nie odniósł się do tematyki filmu, a jedynie oświadczył, że PISF nie powinien finansować tej produkcji, a inny nawet kwestionował odpowiedzialność niemieckich żandarmów za zbrodnię dokonaną w Markowej w 1944 r. Cóż, można powiedzieć, że w końcu eksperci i władze instytutu działają zgodnie z własnym rozeznaniem i sądem własnego sumienia. Można by tak powiedzieć, gdyby finanse PISF były tylko i wyłącznie jego własnością. Tymczasem gros pieniędzy pochodzi z dotacji rządowej corocznie przekazywanej na mocy ustawy, czyli po prostu z budżetu państwa. Pozostałe kwoty są nakazowo ustaloną daniną, m.in. od dystrybutorów filmów oraz kin w Polsce, składającą się w gruncie rzeczy z pieniędzy podatników odwiedzających przybytki dziesiątej muzy. W kontekście dofinansowania „Pokłosia” odmowa przekazania pieniędzy na realizację przedsięwzięcia mówiącego o heroizmie Polaków ratujących Żydów podczas II wojny światowej nabiera innego całkiem znaczenia.
Sięgając do polskiego ustawodawstwa, można dowiedzieć się m.in., że - zgodnie z ustawą o kinematografii oraz rozporządzeniem ministra kultury z 2005 r. z późniejszymi zmianami - instytut zobowiązany jest do finansowania nie tylko dzieł o charakterze nowatorskim, sprzyjając tym samym rozwojowi kina niezależnego i artystycznego, ale również dzieł ważnych z punktu widzenia polskiej pamięci historycznej, stających się poprzez to rzecznikiem narodowej pamięci i tożsamości. Innymi słowy PISF jest elementem polskiej polityki historycznej. Czytelnik, oczywiście, pod wpływem mainstreamowych mediów może pomyśleć sobie, iż rzeczona polityka jest po prostu narzędziem dowolnej indoktrynacji państwa w dziedzinie pamięci historycznej. Nic bardziej mylnego. Polityka historyczna nie stanowi bowiem żadnego zakłamywania dziejów naszego kraju czy też próby zamazywania tego, co jest niechlubne w zachowania Polaków na przestrzeni dziejów. Jej zasadniczym zadaniem jest podtrzymywanie wspólnoty narodowej, o której w znacznej mierze stanowi pamięć o przeszłych wydarzeniach. Niestety pod wpływem różnych dzisiejszych piewców „ćwierćwiecza wolności” czy też rozmaitej maści liberalnych polityków, większość z Polaków zdaje się przyjmować czysto technokratyczne myślenie o państwie. Stanowić ono ma li tylko strukturę umożliwiającą w miarę dostatnie życie ludzi złączonych doraźnym interesem i celami. Z kontekstu tak pojętego państwa usuwa się po prostu wątek historyczny jako co najmniej nieważny, a przynajmniej mącący sposoby realizacji krótkoterminowych celów doraźnych. Jak pisał Herbert: „Wyrzuć pamiątki, spal wspomnienia i w nowy życia strumień wstąp. Jest ziemia (...) krótka śmierć nad miodu kwiatem”. Tymczasem odrzucenie kontekstu historycznego jest bezsprzecznie próbą przebudowy świadomości i tożsamości narodowej. Grechuta miał rację, twierdząc, iż bez historii, mowy, sztuki naród zmienia się w bezimienny kraj.
Dlaczego jednak dziwi decyzja PISF w sprawie filmu o rodzinie Ulmów, o której zapewne znaczna część polskiego społeczeństwa nic dokładnie nie wie? Odpowiedź jest banalnie prosta. Chodzi bowiem o prawdę. Już na początku lat 50 ubiegłego wieku niemieckie władze podjęły starania o zrzucenie z siebie odpowiedzialności za zbrodnie czasu II wojny światowej. Jednym z elementów tej polityki było wprowadzenie do świadomości powszechnej terminu „polskie obozy zagłady”. Jak wykazuje dzisiejsza praktyka, w mediach zachodnich działanie to okazało się dość skuteczne. W kontekście Holokaustu ważnym stało się znalezienie współwinnego. Szerzy się dzisiaj, także w polskich mediach, twierdzenie, iż zbrodnia wobec Żydów możliwa była tylko w Polsce, ponieważ jej obywatele „z mlekiem matki wyssali antysemityzm”. Gdyby więc okazało się, że to Polacy najbardziej ucierpieli za pomoc swoim żydowskim sąsiadom, wówczas taka retoryka rozbiłaby się w puch. W imię prawdy polskim władzom winno zależeć na ukazaniu heroizmu polskich obywateli. Niestety działania PISF (będącego instytucją w całości podległa polskiemu rządowi) temu nie służą. Wpisują się w kontekst polityki niemieckiej, przez co stają się reprezentantem celów obcego państwa, choć może i dzisiaj sprzymierzonego (podobnie jak protest przeciwko budowie w pobliżu Muzeum Żydów Polskich pomnika Polaków, którzy ratowali tychże Żydów z Holokaustu). Zastanawiającym jest również tak ochocze przyjmowanie wytworzonych w Niemczech dzieł realizujących politykę tamtego rządu, jak chociażby zakup przez polską telewizję publiczną wątpliwej jakości seriali „Nasi ojcowie, nasze matki”, w którym żołnierze AK są przedstawieni jako zażarci antysemici (nota bene - czy znają Państwo chociażby jedno dzieło filmowe czy literackie, które wskazywałoby na antysemickie zachowania np. Armii Ludowej lub innej komunistycznej partyzantki?). Jak widać, w Polsce mamy do czynienia nie tylko z polskojęzycznymi mediami.
Anihilacja polskiej pamięci historycznej ma nie tylko wymiar doraźności. Warto przypomnieć tylko, że kiedy caryca Kasieńka (ponoć Wielka) zapragnęła do spółki z innymi zawładnąć ziemiami Rzeczpospolitej, to m.in. finansowała zachodnich publicystów, którzy za jej pieniądze rozpowszechniali tezy o straszliwym rozpasaniu polskiej szlachty i tragicznym wręcz stanie państwa polskiego. Coś podobnego spotyka dzisiaj rodzinę z Markowej, która 24. marca 1944 r. została bestialsko zamordowana. Rodzinę składającą się z ośmiu osób: ojca Józefa, matki Wiktorii (będącej w zaawansowanej ciąży - badania wykazały, że w chwili mordowania rozpoczął się u niej proces porodowy) oraz sześciorga dzieci w wieku od ośmiu lat do półtora roku. Zapomnienie ich ofiary to symboliczne zapomnienie całej ofiary Polaków stanowiących zasadniczą część Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Owszem, można to zrobić, bo przecież wszyscy jesteśmy ludźmi wolnymi. Ale zapominając o nich, warto zadać sobie proste pytanie: czyje interesy reprezentujemy?
ks. Jacek Wł. Świątek
Echo Katolickie 30/ 2015
opr. ab/ab