Jesienią lepiej nie chorować - szpitalom kończą się finansowe limity
Lepiej teraz nie chorować. Bo szpitalom kończą się finansowe limity i im bliżej do sylwestra, tym trudniej o przyjęcie na większość oddziałów.
Dyrektorzy szpitali stoją dziś przed wyborem: mogą przyjmować wszystkich chętnych pacjentów i ryzykować zapaść finansową, bo Narodowy Fundusz Zdrowia nie zapłaci za leczenie ponad określone kontraktem limity. Mogą też dostosowywać przyjęcia pacjentów do tychże kontraktów, co jest wygodniejsze dla szpitala, ale oznacza kłopoty dla pacjentów. Jak łatwo się domyślić, powszechne jest rozwiązanie drugie.
— Kolejki są właściwie we wszystkich szpitalach — potwierdza Anna Czech, prezes Małopolskiego Związku Pracodawców Zakładów Opieki Zdrowotnej.
Grunt to się dostosować
Na co dzień dyrektor Anna Czech kieruje Szpitalem Wojewódzkim św. Łukasza w Tarnowie. To duża, publiczna placówka.
— W zeszłym roku wiadomo było, że Narodowy Fundusz Zdrowia będzie płacił za nadwykonania — wspomina dyr. Czech. Kierowany przez nią szpital postanowił na tym zarobić. Lekarze pracowali więcej, a już po wszystkim fundusz za to zapłacił. — W tym roku wiadomo było, że fundusz za nadwykonania płacić nie będzie, więc zwinęliśmy to wszystko — przyznaje dyr. Czech.
Z brakiem chętnych do leczenia tarnowski szpital nie ma kłopotów. Problemem jest raczej nadmiar pacjentów. Gdyby natychmiast obsługiwać wszystkich chętnych, placówka wpadłaby w problemy finansowe, bo NFZ nie zapłaciłby za leczenie wszystkich. Dlatego na większości oddziałów powstały kolejki. Najdłużej czeka się na okulistyce na operacje zaćmy. Według danych z sierpnia, pacjenci z zaćmą w stanie pilnym czekają 188 dni, a w stanie stabilnym — 426 dni. Długie kolejki są także na ortopedii i neurochirurgii. Ogonki tworzą się na prawie wszystkich oddziałach.
Nieogłoszony strajk
Nie jest to tylko problem tarnowskiego szpitala. Na przykład, w szpitalu w Kołobrzegu też są kolejki pacjentów, a i tak wartość nadwykonania kontraktu z NFZ sięgnęła w połowie listopada ok. 5 mln zł.
Szef Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy dr Krzysztof Bukiel nazywa tę sytuację strajkiem szpitali. Jego zdaniem, sytuacja jest nawet gorsza od tej, jaka miała miejsce podczas strajku lekarzy w 2007 roku, bo wtedy szpitale strajkowały, ale przyjmowały pacjentów w stanie zagrażającym życiu.
— Trudno bagatelizować sytuację, ale w tym roku w NFZ jest znacznie więcej pieniędzy niż w latach ubiegłych — mówi Andrzej Troszyński z biura prasowego NFZ. I wylicza: w 2007 roku NFZ miał do dyspozycji 41 mld zł, w 2008 roku — 50,8 mld zł, w tym roku jest to już 57,3 mld zł. Na leczenie szpitalne w roku 2007 przeznaczone było 18,6 mld zł, w roku 2008 — 24,9 mln zł, a w roku 2009 — 25,9 mld zł.
Można to rozumieć w ten sposób, że skoro pieniędzy w systemie jest więcej, to problemy biorą się ze złego gospodarowania nimi w szpitalach. Nie można tego wykluczyć — z pewnością są placówki, które są zarządzane lepiej i takie, w których jest pod tym względem gorzej. Jednak z punktu widzenia pacjenta system ochrony zdrowia nie zaspokaja potrzeb. A odpowiedź na pytanie, gdzie w tym systemie trzeba coś poprawić, to już sprawa specjalistów. Co oni na to?
Kto ma wiele, temu jeszcze dodadzą?
Dyrektor Anna Czech ze szpitala w Tarnowie nie może się doczekać sytuacji, w której pieniądze naprawdę będą szły za pacjentem. Praktycznie oznaczałoby to sytuację, w której dobre szpitale, to znaczy takie, w których pacjenci chcą być leczeni, mogą liczyć na lepsze kontrakty z NFZ. A skoro pula środków jest ograniczona, to znaczy, że ktoś musiałby stracić. Kto? Placówki słabsze, utrzymywane często tylko dlatego, że są jedynymi szpitalami w powiecie. Władze lokalne boją się je całkowicie albo częściowo zamknąć. Jest to podyktowane lękiem przed reakcją wyborców, którzy mogliby to odczuć jako stratę i ukarać za to rządzących, odbierając im swoje poparcie podczas kolejnych wyborów. Czy jednak lepiej mieć kiepski szpital pod nosem, czy dobry, ale 20—30 kilometrów dalej?
Dwie strony medalu
Według dr. Bukiela, podstawową zmianą powinno być wprowadzenie koszyka świadczeń gwarantowanych oraz współpłacenia za usługi medyczne przez pacjentów. To właściwie dwie strony tego samego medalu. Bo jeśli wyliczymy te usługi, które należą się pacjentom w ramach obowiązkowego ubezpieczenia zdrowotnego, to oczywiste będzie, że za pozostałe będą oni musieli zapłacić z własnej kieszeni albo z ubezpieczeń dodatkowych. Na razie mamy sytuację, w której koszyk świadczeń jest, ale obejmuje prawie wszystkie świadczenia medyczne. Czyli teoretycznie prawie wszystko nam się należy. Tylko co z tego? Kolejki w szpitalach, a także w specjalistycznych przychodniach dowodzą, że tak naprawdę pacjenci nie mają ani pełnego, ani nawet dostatecznego dostępu do świadczeń medycznych. Ktoś musi powiedzieć obywatelom: w takich ramach finansowych, jakie są, stać nas na to, a na tamto już nie. Tym kimś powinien być minister lub premier. Tu też pojawia się obawa, że jak się wyborcom odbierze to, co im się dziś zgodnie z prawem należy, to się za to zapłaci utratą władzy przy kolejnych wyborach. I nieważne, że prawo sobie, a życie sobie.
Konkurencja dobrze robi
Zdaniem dr. Bukiela, kolejnym krokiem powinno być wprowadzenie konkurencji dla NFZ. I nie chodzi o przywrócenie kas chorych w kształcie, jaki już w Polsce obowiązywał. Dawne kasy chorych to też byli monopoliści, podobni do dzisiejszego NFZ-u, tyle że działający na poziomie województwa, Reforma powinna polegać na rozbiciu ubezpieczeniowego monopolu, wprowadzeniu konkurencji. Mechanizmy rynkowe nie rozwiążą wszystkich problemów, ale zracjonalizują system. Nie byłoby to pełne urynkowienie ochrony zdrowia ani też wmawianie ludziom, że państwo wszystko załatwi najlepiej. Byłby to model pośredni, w którym mechanizmy rynku częściowo równoważone byłyby medyczną działalnością charytatywną, między innymi Kościoła. Zdaniem szefa związku zawodowego lekarzy, mogłyby to być rozwiązania podobne do tych obowiązujących na przykład w Holandii.
Podnieść składkę?
Dopiero potem można byłoby rozważyć podniesienie składki na ubezpieczenie zdrowotne. Minister zdrowia Ewa Kopacz ma rację, gdy mówi, że podniesienie jej teraz, czyli bez zmian o charakterze bardziej podstawowym, oznaczałoby wyjęcie ludziom pieniędzy z kieszeni i wrzucenie ich do worka bez dna. W każdym razie — porównując sytuacje w Polsce i w innych krajach Europy, niekoniecznie tych najbogatszych — wydaje się, że pieniędzy w naszym systemie ochrony zdrowia jest za mało. W ostatnich latach przeznaczaliśmy na ten cel około 6 proc. naszego produktu krajowego brutto. Według danych Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) za rok 2005, Czechy wydawały na to 7,2 proc. PKB, Słowacja — 7,1 proc., Węgry — 9,1 proc. Bogatsze kraje przeznaczały na ochronę zdrowia jeszcze więcej, na przykład Austria — 10,2 proc., Niemcy — 10,7 proc., Francja — 11,1 proc.
opr. mg/mg