Władza ma to do siebie, że lubi poszerzać swoje kompetencje. Jeśli dziś chce decydować o asortymencie sklepików szkolnych, jutro będzie próbowała jeszcze bardziej ograniczyć naszą wolność
Nie tylko przemytnicy imigrantów rozwinęli w ostatnim czasie skrzydła. Za przemyt wzięły się także polskie dzieci. W tajemnicy przed władzą przynoszą do szkoły sól i cukier. Wszystko za sprawą ustawy o „śmieciowym jedzeniu”. Towarzyszące ustawie rozporządzenie ministra zdrowia wymienia, co dzieci w szkole mogą jeść, a czego nie mogą. A ponieważ na cenzurowanym znalazł się również cukier, więc uczniowie wzięli sprawy w swoje ręce (więcej w GN 39/2015 na ss. 36—37).
Wspominam o tym nie dlatego, jakobym miał coś przeciwko zdrowemu jedzeniu. Niech wszystkie dzieci będą szczupłe i zdrowe jak rydze. Nie podoba mi się, że rząd, wypowiadając wojnę drożdżówkom, złamał jedną z fundamentalnych zasad, jaką jest zasada pomocniczości. Mówi ona, że jeżeli coś można zrobić na niższym szczeblu, to wyższy szczebel nie powinien się do tego wtrącać. Nie rozumiem więc, dlaczego premier i ministrowie zajmują się solą w szkolnym sklepiku . Jest to sprawa na tyle prosta, że rodzice dzieci razem z dyrekcją i nauczycielami sami mogą zdecydować, czy makaron z serem podawany w stołówce ma być słodzony biały cukrem czy miodem. Ktoś powie, że zajmuję się drobnostkami. A tak w ogóle to lepiej, żeby dzieci jadły miód niż cukier krystaliczny. Nie zaprzeczam. Uważam tylko, że o tym powinni decydować rodzice, a nie premier. I nie jest to, w moim przekonaniu, czepianie się drobnostek.
Władza ma to do siebie, że lubi poszerzać swój stan posiadania. Jeżeli pozwolimy jej decydować o soleniu zupy, to zaraz będzie chciała zabierać głos w sprawach o wiele ważniejszych, na przykład na temat wychowania do życia w rodzinie. Krótko mówiąc, nie tylko o solenie zupy tu chodzi, ale o przestrzeganie zasady pomocniczości. Co mogą zrobić rodzice, niech zostawią w spokoju ministrowie. Konsekwentne odchodzenie od zasady pomocniczości zawsze kończy się wszechwładzą państwa. A to jest bardzo szkodliwe dla zdrowia.
W poprzednim tygodniu o jeszcze jednej zasadzie było dosyć głośno. W sejmowej dyskusji o imigrantach Jarosław Kaczyński odwołał się do chrześcijańskiej zasady ordo caritatis. Łacińską nazwę można przetłumaczyć jako „porządek miłowania”. Zasada ta próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy mamy obowiązek pomagać wszystkim jednakowo. Otóż nie mamy takiego obowiązku. Najpierw powinniśmy się troszczyć o rodzinę, potem o sąsiadów, następnie o rodaków. Zresztą wyczuwamy to intuicyjnie. Najpierw troszczymy się o własne dzieci, a dopiero potem o dzieci sąsiada, jeżeli potrzebują pomocy. Ta sama zasada dotyczy różnic religijnych. Chrześcijanie mają większe obowiązki wobec swoich braci w wierze, podobnie jak muzułmanie wobec swoich współwyznawców. Zasada ta wyrasta ze zdrowego realizmu. Nawet gdybyśmy mieli jak najlepsze chęci, nie da się pomóc wszystkim jednakowo. Dlatego również w miłości musi obowiązywać pewien porządek — wspomniane ordo caritatis.
opr. mg/mg