Co powiedziałby na temat dzisiejszej Unii Europejskiej jeden z jej ojców, Robert Schuman, kandydat na ołtarze? Zapewne zapłakałby, widząc, jak demokracja oparta na chrześcijaństwie zamienia się w dyktaturę moralnego relatywizmu
Gdyby zebrać w jednym miejscu naraz wszystkich błogosławionych i świętych Kościoła, trudno byłoby znaleźć jakiś ich wspólny mianownik. Oczywiście poza heroicznością cnot lub męczeństwem, które to sprawiły, że wyniesiono ich na ołtarze.
Rzesza to bowiem przeogromna, pełna różnorodnych charakterów i osobowości, życiowych historii, scenariuszy nadających się na niejeden filmowy hit. Są wśród nich analfabeci i profesorowie, książęta i żebracy, pustelnicy i głowy wielodzietnych rodzin. Są również politycy, i to z najwyższych półek, co może dziwić zwłaszcza tych, którzy uważają, że nie da się pogodzić aktywnej działalności politycznej z zachowaniem przyzwoitości, o świętości nawet nie wspominając.
A jednak!
Uważany za ojca założyciela zjednoczonej Europy Robert Schuman (zm. 1963) — minister finansów, spraw zagranicznych, premier, przewodniczący instytucji będącej pierwowzorem obecnego Parlamentu Europejskiego - we współpracy z Jeanem Monnetem (pierwszy „honorowy obywatel Europy”) opracował plan znany na całym świecie jako plan Schumana. Datę jego ogłoszenia uznaje się symbolicznie za dzień narodzin Unii Europejskiej. Schuman zamierzał zostać księdzem, kochał benedyktyńską regułę, codziennie uczestniczył w Eucharystii. Podobno z tego właśnie powodu przeciwnicy podawali w wątpliwość jego polityczne kompetencje, twierdząc, że działa wedle wskazówek Watykanu. Jego proces beatyfikacyjny na szczeblu diecezjalnym trwał 14 lat. Papież Franciszek podpisał niedawno dekret o heroiczności jego cnot, otwierający mu drogę na ołtarze.
Patrząc na czarno-białą fotografię, na której w tłumie reporterów notujących w kajetach odpowiedzi na zadawane mu pytania patrzy gdzieś daleko przed siebie, zastanawiam się, o czym myśli. Gdy kończył pracę na urzędzie przewodniczącego, nadano mu tytuł „ojca Europy”. Czy w 2021 roku, patrząc wciąż daleko przed siebie, rozpoznaje swoje dziecko? O tym, jakie idee mu przyświecały i jaka naprawdę była jego wizja założycielska, pisze w bieżącym numerze Jakub Jałowiczor („Sługa Boży i jego Europa”, ss. 54—55), przywołując jedną z wypowiedzi Schumana: „Demokracja zawdzięcza swoje istnienie chrześcijaństwu. Jest związana z chrześcijaństwem doktrynalnie i chronologicznie”.
I mnie przy tym cytacie zapala się czerwona lampka (halo, coś poszło nie tak!), tym bardziej że przypominam sobie inny cytat, sprzed lat prawie dwudziestu, kiedy to ówczesny naczelny „Gościa”, ks. Stanisław Tkocz, felieton zatytułowany „Demokracja. Kościół w obliczu przemian” rozpoczął słowami: „Tradycyjna demokracja europejska chyli się ku upadkowi. Jej miejsce zajmuje demokracja budowana na moralnym i światopoglądowym relatywizmie. Proces ten rozpoczął się około 1968 r. Szczególną cechą tej demokracji jest brak tolerancji wobec tych wszystkich, którzy wierzą w absolutny charakter prawdy i dobra”. Trudno polemizować — po dwudziestu latach ta diagnoza wciąż jest trafna. Tytułowemu ojcu patrzącemu na swoje (tytułowe) dziecko czasem może być chyba przykro, wszak nie o taką Europę chodziło.
opr. mg/mg