Przegrany jubileusz

O 20. rocznicy pierwszych częściowo wolnych wyborów w dawnym bloku wschodnim mówiono od miesięcy, i to z nadzieją...

"Idziemy" nr 20/2009

Jacek Karnowski

Przegrany jubileusz

O 20. rocznicy pierwszych częściowo wolnych wyborów w dawnym bloku wschodnim mówiono od miesięcy, i to z nadzieją. To miał być dzień, który połączy wszystkich Polaków, niezależnie od ich obecnych poglądów politycznych. Dzień nie wzbudzający tak wielkich sporów jak choćby rozpoczęcie obrad Okrągłego Stołu, podszyte pytaniem o uczciwość i przejrzystość tamtej rozgrywki. I, co nie mniej ważne, dzień, który pozwoli przypomnieć światu, że to mieszkańcy kraju nad Wisłą zrobili najwięcej w dziele obalania komunizmu. Bo w oczach świata do rangi najważniejszego symbolu upadku żelaznej kurtyny urosło zburzenie muru berlińskiego. Nasza polska karta, narodowe „nie” wobec komunizmu wyrażone przy urnie wyborczej, ginie gdzieś we mgle.

Dziś już wiadomo, że czerwcowa rocznica nie spełni pokładanych w niej nadziei, ani w wymiarze krajowym, ani międzynarodowym. Premier Donald Tusk zdecydował, że część polityczna obchodów zostanie przeniesiona z Gdańska do Krakowa. Oficjalnie – z powodu obaw przed „zadymiarzami” z „Solidarności” i innych związków. Piszę „oficjalnie”, ponieważ nie wierzę, by ekipa Tuska naprawdę obawiała się międzynarodowej kompromitacji. Zbyt mało wysiłku włożono w rozmowy ze związkowcami, zbyt łatwo podjęto decyzję o przenosinach uroczystości. Wyglądało to odrobinę tak, jak gdyby władza szukała pretekstu, jak gdyby chciała awanturą wokół związków coś przesłonić. Jeżeli tak, to co?

Mają rację Ci, którzy twierdzą, że premier mógł obawiać się zdjęć telewizyjnych, na których on z politykami będzie „balował” podczas oficjalnych ceremonii w czasie, gdy odgrodzeni kordonem policji zwalniani z pracy stoczniowcy wykrzyczą swój gniew. Obecna władza analizuje wszystko z dużym wyprzedzeniem, myśli o prezydenturze i – co już widać – stara się odsuwać Donalda Tuska, także geograficznie, od wszelkich, potencjalnie kompromitujących sytuacji. Nie sądzę jednak, by był to czynnik najważniejszy. Przeniesienie obchodów do Krakowa już samo w sobie ma element podziału na lepszych i gorszych. Panowie będą na Wawelu, a zwykli Polacy w Gdańsku – to komunikat, który nieświadomie wysyła władza. Nie, za tą decyzją kryje się coś innego.

Podpowiedzi dostarcza program planowanej na czerwiec podróży Baracka Obamy. Najpierw, 4 czerwca, przemówienia prezydenta USA do świata islamskiego, a już następnego dnia – podróż do Drezna i wizyta na terenie byłego obozu koncentracyjnego Buchenwald. Z byłego NRD Barack Obama ma odlecieć do Normandii. Najpotężniejszy polityk świata będzie więc na początku czerwca tuż obok, ale do Polski, na obchody rocznicy, nie zajrzy! Rosnące szybko, według zapewnień rządu, międzynarodowe znaczenie Rzeczypospolitej okazało się zbyt nikłe, by na dwudziestolecie wolności ściągnąć prawdziwe gwiazdy. Wszak część polityczna obchodów – ta przeniesiona do Krakowa – to ledwie spotkanie Grupy Wyszehradzkiej, czyli przywódców Polski, Węgier, Czech i Słowacji. Mało, bardzo mało jak na nasze ambicje. Nawet jeśli jeszcze ktoś przyjmie zaproszenie na Wawel, to i tak nie zmieni to ogólnego wrażenia porażki.

Uroczystości czerwcowe, czy tego chcemy czy też nie, będą przebiegały pod znakiem upadku polskich stoczni. Nasza droga do wolności zaczęła się przecież w zakładzie produkującym statki. W rezultacie stoczniowy krajobraz – bramy, żurawie, wózki akumulatorowe, sala BHP – splótł się na stałe z biało-czerwoną flagą narodową. Tymczasem żaden z rządów solidarnościowych nie zaryzykował konfliktu z Brukselą w obronie tych firm, nikt nie walnął ręką w stół. Dziś stoczniowcy słyszą pod swoim adresem niemal obelgi, a niektórzy politycy obozu władzy są już tylko o krok od użycia słowa „warchoły”. Ciekaw jestem, czy to już koniec stoczniowej epopei? Coś w środku podpowiada mi, że jeszcze nie.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama