W poniedziałek białoruska milicja zatrzymała 40 działaczy Związku Polaków na Białorusi.
"Idziemy" nr 8/2010
W poniedziałek białoruska milicja zatrzymała 40 działaczy Związku Polaków na Białorusi. Organizacji z punktu widzenia Mińska nielegalnej, ale uznawanej przez Warszawę. Zatrzymani chcieli wziąć udział w rozprawie sądowej dotyczącej Domu Polskiego w Iwieńcu, który białoruskie władze zajęły, a teraz chcą przekazać organizacji polskiej przez siebie uznawanej. Wśród osób zatrzymanych była Andżelika Borys – symbol polskiego oporu przeciwko reżimowi Aleksandra Łukaszenki.
Trudno o bardziej spektakularną porażkę w polityce zagranicznej niż ta, którą obserwujemy w odniesieniu do Białorusi. Przypomnijmy: tuż po objęciu władzy przez PO, nowy szef MSZ Radosław Sikorski spotkał się w Puszczy Białowieskiej, po drugiej stronie granicy, ze swoim białoruskim odpowiednikiem Siarhiejem Martynauem. Było to spotkanie symbolicznie zamykające okres izolacji reżimu. Później nastąpiła seria gestów dobrej woli ze strony Warszawy. Nawet po kolejnych represjach wobec Polaków nie odwołano zeszłotygodniowej wizyty Martynaua w Warszawie; więcej nawet, podpisano z Mińskiem korzystne dla niego umowy o małym ruchu granicznym. Gdy tylko białoruski minister wyjechał z Polski, Mińsk rozpoczął spektakularnie dużą operacją wymierzoną w organizację Andżeliki Borys.
Tego typu zachowanie w relacjach pomiędzy narodami to jawna prowokacja, mająca na celu upokorzenia drugiej strony. Bo cios wymierzony w naszych rodaków boli podwójnie. To poważny uszczerbek dla prestiżu państwa polskiego: skoro nie potrafimy osłonić własnej mniejszości, to raczej nie trzeba się z nami liczyć. Jesteśmy słabi.
Oczywiście, mają rację ci, którzy mówią, że z Białorusią trzeba rozmawiać, że nie można zamykać się w słusznym oburzeniu na praktyki brutalnego reżimu. To ważny sąsiad, także ze względu na mieszkających tam Polaków. Nie można jednak rozmawiać wyłącznie na warunkach drugiej strony. Przebieg wydarzeń pokazuje, że nasza dyplomacja źle skalkulowała jej intencje, motywacje, a może i możliwości. Nie zadbała, by ocieplenie w relacjach z Białorusią miało charakter symetryczny: jeden wasz ruch, jeden nasz. MSZ postawił wiele na jedną kartę i przegrał. Skutki widzimy właśnie na ekranach naszych telewizorów. Nie uzyskaliśmy nic: Polacy są prześladowani, niezależni dziennikarze więzieni, a TV Biełsat – nadająca z Warszawy – wciąż nie ma akredytacji, czyli działa de facto nielegalnie. Wszystko to, jak sądzę, jest wynikiem zbytniej ideologizacji polityki zagranicznej, do której wprowadzono nieformalny nakaz szybkiego „polepszania” relacji z sąsiadami, i spychania spraw trudnych, niewygodnych, na dalszy plan. Ma być miło, i tyle.
Z Białorusią będziemy mieli problem. Mieszkają tam właściwie dwa narody: jeden europejski, zorientowany na Zachód, z nadzieją wyrwania się spod moskiewskiej zależności, pielęgnujący białoruski język i tradycje. I drugi – skutecznie zsowietyzowany, zruszczony, instynktownie szukający silnej władzy, bez zrozumienia dla demokracji. Niestety, ten drugi naród przeważa, i będzie przeważał w przewidywalnej przyszłości. Jego nawyki są silnie prorosyjskie, wręcz nie jest on zainteresowany niepodległością Białorusi. Stajemy więc przed paradoksem, w którym istnienie reżimu Łukaszenki można rozumieć jako jedną z niewielu gwarancji niepodległości tego kraju. Demokracja w stylu liberalnym, w której większość obywateli określa kurs polityki, mogłaby skończyć się inkorporacją kraju do Rosji. Z tego diabelskiego dylematu zdają sobie sprawę także białoruscy patrioci. Ale oni, nauczeni doświadczeniem, z pewnością nie zalecaliby w tej sytuacji jednostronnego otaczania Łukaszenki „polityką miłości”. To zwyczajnie naiwne.
opr. aś/aś