Przełom tysiącleci przeniósł istną epidemię konsumpcji
"Idziemy" nr 49/2010
Na początek dobra wiadomość! Znany w całej Polsce i poza jej granicami twórca orkiestry Victoria, proboszcz z warszawskiego Rembertowa ks. prałat Edward Żmijewski, wraca do zdrowia. Wielu nie dawało mu już żadnych szans, bo dwumiesięczne utrzymywanie organizmu w śpiączce mogło się skończyć poważnymi zmianami, zwłaszcza w mózgu pacjenta. Na szczęście stało się inaczej. I to kolejny przykład, że modlitwa sprawia cuda.
W intencji rembertowskiego prałata modliły się tysiące ludzi. Do modlitwy za wypróbowanego przyjaciela i dobroczyńcę wzywało Radio Maryja. Nie ustawały modlitwy w parafiach, w których był proboszczem, zwłaszcza w Rembertowie, Jabłonnie i Górkach Kampinoskich. Ale także w kilkudziesięciu parafiach, w których hojnie wspomagał budowy kościołów, remonty plebanii i dzieła charytatywne. Pamiętali o nim księża, których wdzięczność sobie zaskarbił, bo ubogich kapłanów wspomagał groszem, strapionych – dobrą radą, i zawsze był ich adwokatem wobec władz kościelnych. Ostatnią przed chorobą inicjatywą rembertowskiego dziekana było zorganizowanie wśród podległego mu duchowieństwa zbiórki pieniędzy na odbudowę zniszczonej w czasie tegorocznej powodzi kaplicy w Orliskach pod Sandomierzem, aby doświadczeni żywiołem ludzie nie musieli docierać do odległej o wiele kilometrów parafii Trześń. Ale to już temat na oddzielny artykuł.
Dzisiaj wielki ks. prałat Żmijewski ma jak dziecko maleńkie pragnienia. Zresztą jak dziecko zdany jest we wszystkim na opiekę – na szczęście życzliwą – pielęgniarek i lekarzy: począwszy od higieny osobistej, po poprawienie cewnika czy zwilżenie spękanych ust. Na szpitalnym łóżku nie mają znaczenia czerwone guziki, sznurki ani inne dystynkcje. To wielka szkoła pokory. Marzeniem jest, aby ubrać się choćby w piżamę czy samodzielne podrapać po nosie. Zwiotczałe mięśnie z trudem podają się woli. – Widzisz – wskazuje na litrową butelkę coli stojącą poza zasięgiem jego rąk. – Dają mi pić tylko jedną butelkę dziennie. Ale jak wyjdę, to zamówię sobie cały kontener. Napiję się do woli i nikt mi nie będzie wydzielał – mówi z figlarnym błyskiem w oku. Na szczęście humor go nie opuszcza.
Ile tak naprawdę potrzebuje człowiek? Podobne pytanie stawiał przed dwustu laty Lew Tołstoj w opowiadaniu „Ile ziemi potrzebuje człowiek?” Okazuje się, że jak wtedy, tak i dzisiaj: niewiele. Tylko rozbujane przez reklamę, modę i własne nieopanowanie żądze nie dają nam często spokoju. Przełom tysiącleci przeniósł istną epidemię konsumpcji. Centra handlowe zaspokajające wszelkie zachcianki, choćby na kredyt, stały się dla wielu jakby świątyniami nowej religii. Konsumujemy za dużo, kupujemy za dużo, marnujemy za dużo i pożyczamy za dużo. Lekarze biją na alarm wobec plagi otyłości, ekolodzy z powodu zniszczenia środowiska, ekonomiści ostrzegają przed katastrofalnymi skutkami zadłużenia, a Kościół przypomina, że życie ponad stan na koszt przyszłych pokoleń jest zwyczajnie niemoralne. W tym właśnie tkwi korzeń światowego kryzysu.
Od chwili, kiedy niespełna dwa miesiące temu prof. Leszek Balcerowicz uruchomił w centrum Warszawy zegar długu publicznego, do południa 30 listopada zadłużenie Polski wzrosło o ponad 20 mld złotych i osiągnęło sumę 745 mld. To ponad 19,5 tys. złotych na każdego Polaka, od oseska po starowinkę. Taka jest cena społecznego samozadowolenia i zapewnienia sobie reelekcji na kolejne lata przez tych, którzy nami rządzą. Najwyższy już chyba czas na opamiętanie.
opr. aś/aś