Rozwój sytuacji na rynku medialnym pokazuje, że opcja tworzenia i umacniania kościelnych mediów jest coraz ważniejsza
Ludzie mówią różne rzeczy. Czasem powiedzą coś mądrze, a niekiedy całkiem głupio. Bywa też tak, że ta sama wypowiedź dla jednych jest celna i „odważna”, a dla innych to zupełny bełkot albo chamstwo. Dlatego też w systemie demokratycznym powinny istnieć zróżnicowane media, aby każda opcja mogła dotrzeć ze swoim przekazem do społeczeństwa. Na tym polega pluralizm. W Polsce nie jest pod tym względem najlepiej, a można się obawiać, że po zmianie właściciela „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” będzie jeszcze gorzej. Symptomatyczne jest to, że coraz więcej niezależnych twórców prezentuje swe dzieła i spotyka się z odbiorcami w salkach parafialnych albo w internecie, gdyż na wejście do TVP, o dwóch wielkich telewizjach prywatnych nie wspominając, nie mają szans. Taki los spotkał na przykład kilka dobrych filmów o katastrofie smoleńskiej.
Jak w tej sytuacji powinien zachować się Kościół? Zawsze uważałem, że powinien tworzyć własne media, ale jednocześnie starać się być obecnym w innych mediach publicznych i prywatnych, nawet jeśli niektóre z nich prezentują nurt raczej daleki od katolickiego nauczania. Oczywiście, są pewne granice i szanujący się katolik nie powinien wypowiadać się dla takich mediów jak np. „Nie” lub „Fakty i mity”, które są znane ze swej wściekłej chrystofobii. Rozwój sytuacji na rynku medialnym pokazuje, że opcja tworzenia i umacniania kościelnych mediów jest coraz ważniejsza. Tylko w ten bowiem sposób można ocalić autentyczną niezależność nie tylko w wypowiadaniu się, ale także — co czasem jest ważniejsze — w doborze tematów dyskusji.
Z działalnością mediów wiąże się problem granic wolności wypowiedzi. Istnieją różnego rodzaju gremia kontrolujące media, które mogą jakąś wypowiedź uznać za niedopuszczalną i nałożyć stosowną karę. Są też sądy, do których może zwrócić się każdy, kto uważa, iż został pokrzywdzony jakąś publicznie wygłoszoną opinią. Niestety, wygląda na to, że nawet wyroki sądowe w sprawach dopuszczalności określonych wypowiedzi są raczej dowolne. Można niekiedy odnieść wrażenie, że wszystko zależy od tego, kto kogo nie lubi.
Ciekawym przypadkiem jest w tej perspektywie walka z o. Rydzykiem. Jego ostatnia wypowiedź o totalitarnych praktykach obecnej władzy w Polsce została nagłośniona jako całkowicie niedopuszczalna. Minister Sikorski wystosował kuriozalną notę dyplomatyczną do Watykanu ze skargą na polskiego obywatela Tadeusza Rydzyka. Ot! zagwozdka — kto i z jakiego paragrafu ma uciszyć niepokornego dyrektora Radia Maryja? Zaznaczam, że nie piszę o tym, czy wypowiedź ks. Rydzyka była mądra, czy też głupia. Piszę o tym, czy o. dyrektor ma prawo głosić takie poglądy, czy też nie. Wielu „demokratów” twierdzi, że nie.
Mam wrażenie, że niejeden z tych, którzy domagają się uciszenia Rydzyka, z drugiej strony gotów byłby bronić niejakiego Nergala oskarżonego o znieważenie uczuć religijnych. Otóż Nergal, lider zespołu Behemoth, uprawia „sztukę”, która wydaje się polegać na „satanistycznym” makijażu, robieniu groźnych min oraz wykrzykiwaniu w rytm ostrych dźwięków przesłań typu: „Chwała mordercom Wojciecha” (chodzi o św. biskupa Wojciecha). Na jednym ze swych koncertów Nergal nazwał Kościół katolicki „zbrodniczą sektą”, darł Biblię i rzucał kartki ze sceny. Ów facet znalazł obrońcę m.in. w osobie pisarki Krystyny Kofty, która stwierdziła, że artysta ma prawo do takich zachowań, bo jest artystą, który stosuje takie właśnie metafory. Ha! to dość specyficzny typ emocji, bo nie powiem, że myślenia. Ale czego spodziewać się po osobie, która popisuje się dowcipem, że Nergal mógł się bronić, iż wyrywał kartki Biblii i rzucał, „bo chciał zapoznać widownię z tekstem świętej księgi”.
A co by było, gdyby tak ktoś nazwał urzędników Unii Europejskiej zbrodniczą sektą, a na scenie darł Traktat L? Czy pani Kofta by go broniła twierdząc, że nie wolno ograniczać artysty, który wyraża swoje wkurzenie na bezkarność brukselskich cwaniaków?
opr. ab/ab