Na czym polegała roztropność niektórych panien z ewangelicznej przypowieści?
"Idziemy" nr 46/2011
Na czym polegała roztropność niektórych panien z ewangelicznej przypowieści czytanej w kościołach w ubiegłą niedzielę? Czy tylko na tym, że znając swoje obowiązki zabrały zapas oliwy w naczyniach? Również na tym, że miały odwagę powiedzieć swoim mniej rozsądnym koleżankom: „mogłoby i nam, i wam nie wystarczyć”. I odmówiły podzielenia się swoją oliwą. Bo jaka byłaby w tym korzyść, gdyby wszystkie szły w ślubnym orszaku już tylko z dymiącymi knotami? To akurat trudniejsza strona Chrystusowej przypowieści, rzadko chyba dotykana w Kościele. W dobie sentymentalizmu, kiedy w imię uczucia rozum i prawda są odsyłane do lamusa, taka postawa wydaje się wielu nie tylko niechrześcijańska, ale i nieludzka. Stąd tak często sprawdza się powiedzenie: dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane.
Ileż to żon i mężów pozostawia swoich współmałżonków, bo zamiast zazdrośnie strzec swojego ogniska domowego, zaczęli „pocieszać strapionych”, którym w życiu się nie układa? Ilu księży odeszło ze stanu kapłańskiego, czasem właśnie dlatego, że poczuli się zobowiązani otoczyć męskim ramieniem jakąś kruchą istotę nie mającą w nikim innym oparcia? Albo ilu zakonników stało się „chłopcami na zawołanie” dla wszelakich mediów, a wszystko w imię ewangelizacyjnej gorliwości, otwartości na rozmowę z każdym, o wszystkim i na każdej agorze? Nawet nie zauważają, że nie służą już Kościołowi, ale samym sobie. Że to nie oni posługują się mediami, ale media posługują się nimi.
Wiele do myślenia daje wrzask, jaki się podniósł, gdy abp Michalik podczas ingresu abp. Budzika zakwestionował nowożytny mit dialogu, choćby i prowadzącego donikąd. „Gazeta Wyborcza” od razu znalazła anonimowych księży, którzy jak na zawołanie wyrazili oburzenie słowami arcybiskupa jakoby wzywającego do nowych krucjat i bicia niewiernych. Redaktor naczelny „Więzi” złożył w tej sprawie nieformalny „donos” do przewodniczącego Papieskiej Rady Kultury na politycznie niepoprawnego hierarchę, że dzieli ateistów na lepszych i gorszych. Wszystko w imię swoiście rozumianej troski o Kościół. Tylko czy nawet sam Pan Jezus ze wszystkimi wchodził w dialog? Czy naprawdę księża powinni w przyjmować zaproszenia do seansów prowadzonych przez Wojewódzkiego, Szczukę, Majewskiego i innych? Nie żaden biskup ani przełożony zakonny, ale Andrzej Godlewski, zanim jeszcze objął stanowisko zastępcy dyrektora TVP 1, w artykule opublikowanym przed rokiem w „Idziemy” odradzał księżom udział w niektórych programach.
Roztropność nakazuje czasem powiedzieć sobie i innym „nie”. Jednak media dla wielu są jak narkotyk. Dają poczucie ważności, poklask, adrenalinę. Łatwo się od nich uzależnić. Czasem w kontaktach z ks. Adamem Bonieckim MIC, któremu władze zakonne kazały ograniczyć medialną aktywność wyłącznie do „Tygodnika Powszechnego”, odnosiłem wrażenie, że jako ksiądz jest zakładnikiem pewnego środowiska. Gdy przed rokiem rozmawialiśmy o kolejnej wspólnej inicjatywie mediów katolickich, on stwierdził z zakłopotaniem, że to wszystko rozumie, ale jego redakcja się na to na pewno nie zgodzi. Było w tym jakieś wewnętrzne rozdarcie.
Trzeba się mocno zastanowić, zanim się zacznie „ratować” dziecko przed okrutnymi rodzicami, żonę przed złym mężem, a duchownego przed jego nazbyt surowymi przełożonymi w Kościele. Nieraz bowiem się zdarza, że wtrącający się w nie swoje sprawy z poczuciem dziejowej misji – ci dopiero potrafią człowiekowi zrobić prawdziwą krzywdę.
opr. aś/aś