Tempa i kierunku przemian, jakie dokonują się w Unii Europejskiej, nikt z nas nie przewidywał
"Idziemy" nr 51/2011
Tempa i kierunku przemian, jakie dokonują się w Unii Europejskiej, nikt z nas nie przewidywał. A zapewne nie podczas referendum akcesyjnego w czerwcu 2003 r. Unia, do której wtedy chcieli wstąpić Polacy, była inną Unią niż dzisiaj. Może nie była to już wspólnota chrześcijańskich narodów, którą wymarzyli sobie jej ojcowie założyciele – niektórzy z nich to dzisiaj kandydaci na ołtarze. Ale była to wspólnota ojczyzn, szanująca autonomię wchodzących w jej skład narodów i ich podmiotowość, zwłaszcza w sprawach dotyczących tradycji narodowych i wartości moralnych. Duch solidaryzmu przeważał w niej nad tendencjami do dominacji państw wielkich i bogatych nad małymi i biednymi. W tej rodzinie narodów Polska miała zagwarantowaną, zgodnie z tzw. traktatem nicejskim, bardzo wysoką pozycję, na równi z Hiszpanią, a tylko minimalnie niższą od Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii i Włoch. Polacy głosowali za Unią, w której mieli być jednym z sześciu najważniejszych rozgrywających.
Unia gwarantowała tworzącym je narodom partnerstwo i trwały pokój. Jednym z jej fundamentalnych założeń było wciągnięcie Niemiec we współpracę ekonomiczną i taką sieć międzynarodowych powiązań, aby już nigdy ten naród nie wywoływał konfliktów na skalę I i II wojny światowej. Dlatego centrala tamtej Unii mieściła się w Brukseli, stolicy niewielkiego państwa między Niemcami i Francją, pozbawionego mocarstwowych zapędów. Ta idea wspólnego europejskiego domu rozpada się dzisiaj jak domek z kart. Za przyzwoleniem, a nawet z ich wyraźną i oczekiwaną w Berlinie zachętą realizuje się bowiem idea europejskiego superpaństwa pod właśnie niemiecką batutą.
Kryzys finansów, który w drugiej już odsłonie przetacza się przez Europę, spowodował gwałtowne przyspieszenie procesów zapoczątkowanych zaledwie przed czterema laty. Przez odejście od traktatu nicejskiego na rzecz traktatu lizbońskiego dokonało się bowiem faktyczne wzmocnienie w Unii Europejskiej politycznej siły głosu największych państw, a zwłaszcza Niemiec, kosztem tych mniejszych i słabszych. Wśród poszkodowanych nowym traktatem znalazła się także i Polska, która z głównych państw Wspólnoty spadła na pozycję średniaków. Kolejnym etapem budowania (może niezamierzonego?) niemieckiej dominacji w Europie było desygnowanie i wybranie na nominalnych przywódców Unii ludzi niemających większego autorytetu politycznego. Zresztą do instytucji unijnych żaden kraj nie deleguje swoich najwybitniejszych polityków. Kiedy jednak w fotelu prezydenta Unii, czyli przewodniczącego Rady Europejskiej, z woli europejskich potęg osadzono mało znanego Hermana Van Rompuy, a w roli szefowej unijnej dyplomacji wyciągniętą z kapelusza panią Catherine Ashton, dla wszystkich stało się jasne, że to nie oni będą kształtować unijną politykę i reprezentować Wspólnotę na zewnątrz. Głos z Berlina i Paryża miał być odtąd najważniejszy w Europie, a nie głos z Brukseli. Interes narodowy największych państw zdecydowanie przeważył nad interesem całej Wspólnoty.
Ostateczne przesilenie nastąpiło podczas ubiegłotygodniowego szczytu, na którym jasne się stało, że faktyczną stolicą Wspólnoty nie jest już Bruksela, ale Berlin. Czy Unia przeobrazi się w Landy Zjednoczone Europy przy znaczącej roli obecnych przywódców Polski? I jak to się ma do zasad demokracji, skoro wiążące także dla nas decyzje zapadające faktycznie w Berlinie pozostaną poza jakimkolwiek naszym faktycznym wpływem? Mam nadzieję, że nasi politycy uczciwie nam to wyjaśnią.
opr. aś/aś