Przez swój antyklerykalizm Donald Tusk coraz bardziej wpycha Kościół hierarchiczny w ramiona PiS. Nie leży to jednak w najgłębszym interesie Kościoła
"Idziemy" nr 14/2012
Zagrożenie dla Kościoła z powodu antyklerykalnej retoryki premiera Donalda Tuska i tych mediów, które podjęły się roli organów prasowych Platformy Obywatelskiej, jest większe, niż się o tym mówi i pisze. Nie chodzi o stracone rekompensaty za odebrany majątek ani o trzy promile odpisu od podatku. I nie o to, że w najbardziej podatnej na propagandę części społeczeństwa wzmaga się agresja wobec księży. Bo Kościoła nic tak nie uwiarygodnia jak krzyż, choćby i maleńki. Co więcej, w ocenie drobnych antyklerykalnych ekscesów, jak ten opisany przeze mnie w ubiegłym tygodniu, zgadza się z nami nawet „Gazeta Wyborcza” (!).
Z punktu widzenia samej istoty posłannictwa Kościoła znacznie groźniejszy wydaje się proces skrajnych podziałów politycznych, które nie oszczędzają żadnego środowiska. Dotykają polskich rodzin, które mają coraz większy problem choćby ze wspólnym zasiadaniem do wielkanocnego śniadania. Nie omijają nawet episkopatu, bo biskupi też mają swoje poglądy. Uproszczony podział na Kościół toruński i łagiewnicki miał jakieś swoje społeczne uzasadnienie, choć nie przekładał się na różnice w sprawach doktrynalnych.
Jednak ostatnie zaczepne wobec Kościoła wystąpienia i poczynania premiera Tuska postawiły sprzyjających mu prywatnie duchownych w dość kłopotliwej sytuacji. Wobec niezaprzeczalnych faktów znaleźli się wyraźnie w defensywie, jakby przygaśli. Na wielu przykładach, od sprawy ustaw bioetycznych aż po wycofanie lekcji religii z ramowego planu nauczania w szkołach publicznych, widać coraz większe rozchodzenie się Platformy z nauczaniem Kościoła. Zaniechanie organizowania w tym roku rekolekcji wielkopostnych dla posłów PO urasta więc do rangi symbolu. Środowiska kościelne z coraz większą sympatią zerkają więc w stronę opozycji. Nawet za rządów SLD przy rozwiązywaniu trudnych spraw na linii państwo-Kościół obowiązywały dyplomatyczne standardy, których dzisiaj brakuje. Przyznawanie się przez niektórych duchownych do sympatyzowania z Platformą coraz częściej bywa więc odbierane jako zdrada interesów Kościoła tu i teraz.
Przez swój antyklerykalizm Donald Tusk coraz bardziej wpycha Kościół hierarchiczny w ramiona PiS. W wielu kręgach już teraz Jarosław Kaczyński jest postrzegany jako jedyny wybawca. Zresztą prezes PiS sporo robi, aby się tak stało. Jego polityczne deklaracje, z wyjątkiem zapowiedzi przywrócenia kary śmierci, stają się ostatnio coraz bardziej zbieżne z nauczaniem społecznym Kościoła. A zawarcie porozumienia z Markiem Jurkiem jeszcze bardziej może uwiarygodnić PiS jako partię reprezentującą Kościół. Nie leży to jednak w najgłębszym interesie Kościoła. Bo Kościół, jak przypomniał dziennikarzom Benedykt XVI w drodze do Meksyku, nie jest żadną partią i z żadną się nie utożsamia. Przypominają o tym również polscy biskupi w arcyważnym dokumencie społecznym „W trosce o człowieka i dobro wspólne”, opublikowanym w tym tygodniu.
Zaszufladkowanie Kościoła jako „przybudówki PiS” byłoby wyjątkowo szkodliwe także dla wielu szeregowych członków i sympatyków Platformy, wśród których jest przecież wielu ludzi wierzących. Nie boję się o tych formatu Jarosława Gowina, ale np. o Joannę Fabisiak – już trochę tak. Zakodowane w nich spojrzenie na Kościół jako „siłę opozycyjną”, czyli wrogą może dla części z nich być przeszkodą w odnalezieniu się w tym Kościele nawet wówczas, kiedy ich Platforma przejdzie już do historii. I byłaby to największa przegrana Kościoła jako wspólnoty zbawienia, nawet gdyby wszystkie ziemskie sprawy udało nam się ustawić jak w „Państwie Bożym”.
opr. aś/aś