Jeśli gdzieś historia kołem się toczy, to z pewnością na placu Trzech Krzyży w Warszawie
"Idziemy" nr 18/2012
Jeśli gdzieś historia kołem się toczy, to z pewnością na placu Trzech Krzyży w Warszawie. To miejsce nieraz już było świadkiem zwrotów w naszych dziejach. Być może jednym z nich będzie również ubiegłosobotnia manifestacja w obronie Telewizji Trwam i pluralizmu w mediach, która rozpoczęła się Mszą Świętą przed stojącym tam właśnie kościołem św. Aleksandra.
Owalną świątynię na palcu Trzech Krzyży zbudowano w związku z przyjazdem do Warszawy cara Aleksandra I. Kiedy na mocy postanowień Kongresu Wiedeńskiego (1815) car został królem Królestwa Polskiego, większość polskich elit władzy z nim wiązała nadzieje na niepodległość. Dlatego na jego cześć chciano wystawić w tym miejscu bramę triumfalną, ale car zażyczył sobie, aby był to raczej kościół pod wezwaniem jego patrona – św. Aleksandra. Prócz tego w wiernopoddańczym amoku Polacy zafundowali carowi także: „Pieśń narodową za pomyślność Króla”. Zderzenie z realizmem okazało się jednak bolesne. Zamiast obietnic wolności uniżenie witający cara polscy możnowładcy usłyszeli z jego ust: „Bez złudzeń, panowie!”. Ostatecznie więc wiernopoddańczy hymn przerobiono na patriotyczną pieśń: „Boże, coś Polskę” – do dzisiaj śpiewaną podczas religijno-patriotycznych zgromadzeń. A na plebanii należącej do parafii św. Aleksandra niespełna pół wieku później podjęto decyzję o wybuchu powstania styczniowego. I tak zakończyła się jedna z wielu lekcji politycznego realizmu.
Stojąc w minioną sobotę wśród tysięcy wiernych na placu Trzech Krzyży, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że kiedyś już tutaj byłem. Nie tylko w tym punkcie miasta, bo przecież przejeżdżam tędy kilka razy w tygodniu. Ale jakbym również już był w analogicznym miejscu historii, kiedy władza ostrzegała przed tymi, którzy rzekomo zagrażali porządkowi publicznemu i zapowiadała, że się przed niczym nie cofnie. W imię zabezpieczenia swoich interesów powoływano się na międzynarodowe zobowiązania – wtedy wobec ZSRR – a media były prawie całkowicie w rękach jednej partii. Było to 18 października 1980 r., kilka miesięcy po porozumieniach sierpniowych. Uroczystościom przewodniczył Prymas Tysiąclecia kard. Stefan Wyszyński. Na placu Trzech Krzyży też było wtedy kilkadziesiąt tysięcy ludzi i ten sam powiew ducha. Na portyku kościoła św. Aleksandra umieszczono wtedy kilkumetrowego orła, który w miejscu serca miał tron dla peregrynującego po kraju jasnogórskiego obrazu Królowej Polski. Orzeł był jeszcze bez korony, ale znalazła się ona nad obrazem Matki Bożej. Przełom był już blisko. System, których chciał kontrolować wszystkie dziedziny życia, zaczynał się kruszyć pod naporem rodzącej się międzyludzkiej solidarności, której nie zdławiła ani cenzura, ani szyderstwa ówczesnego rzecznika rządu.
Trudno dzisiaj mówić o prostych analogiach, bo mamy wolną Polskę, a totalitaryzm bezideowości ma inne oblicze niż komunistyczna dyktatura. Ale przemysł pogardy uruchomiony przeciwko tym, którzy z hasła „Bóg, Honor i Ojczyzna” nie chcą niczego wykreślać, przypomina jako żywo retorykę sprzed ponad 30 lat. Dla wyznaczającej mainstreamowe standardy „Gazety Wyborczej” największa w wolnej Polsce manifestacja w obronie prawa do realnej obecności katolików w życiu publicznym była jedynie „świętem prawicowych polityków i zadymiarzy”. Jej sens sprowadzono do – zresztą niepotrzebnej w tym miejscu – licytacji między Kaczyńskim i Ziobrą. Wszystko po to, aby ukryć prawdę, że Polska się budzi. Nie ta partyjna i koteryjna, ale ta obywatelska, która dla polityków wszystkich opcji i dla medialnych mentorów staje się prawdziwym wyzwaniem.
opr. aś/aś