Iwan Groźny w garniturze

Czy w Rosji obowiązują normy państwa prawa, czy raczej tradycja ruskiego samodzierżawia?

"Odwołuję rząd. Przed wyborami powołam nowy. Rząd wprawdzie jest dobry, ale powołam jeszcze lepszy" - tak można streścić przemówienie wygłoszone w ubiegłym tygodniu przez prezydenta Rosji do zaskoczonych obywateli. Analitycy na całym świecie rzucili się natychmiast do poszukiwania przyczyn decyzji Władimira Putina. Mieliśmy okazję przeczytać i wysłuchać co najmniej kilkunastu hipotez. Najpopularniejsza z nich głosi, że Putin w obawie przed zbyt niską frekwencją w wyborach prezydenckich postanowił "dodać rumieńców" kampanii poprzez rządowe przetasowania. Inni dodają, iż odwołany premier Michał Kasjanow zgrzeszył nadmierną samodzielnością - na przykład nie popierając aresztowania oligarchy Michaiła Chodorkowskiego. I tak dalej.

Faktem jest, iż wprawdzie nikt nie ma wątpliwości, że Putin wygra wybory prezydenckie, ale w rosyjskiej ordynacji wyborczej kryje się pułapka. W razie frekwencji niższej niż 50 procent wybory są nieważne, a kandydaci w nich startujący nie mogą ubiegać się o ponowny wybór. Teoretycznie można więc wyobrazić sobie bojkot wyborów i pyrrusowe zwycięstwo urzędującego prezydenta przy niskiej frekwencji. A później przejęcie - bo tak decyduje konstytucja - władzy prezydenckiej przez premiera i kolejne wybory, w których Putin nie mógłby już startować. Nie mając pełnego zaufania do Kasjanowa, prezydent mógł się takiego scenariusza obawiać. Tylko że takie założenie można byłoby przyjąć, gdyby Rosja była krajem o modelu demokratycznym, jako tako zbliżonym do standardów zachodnich. A tak nie jest. Idę o zakład, że w razie niskiej frekwencji stosowne ilości kartek wyborczych zostałyby dosypane. Poza tym nic prostszego, jak zmienić - istotnie ryzykowny - zapis konstytucyjny, znosząc barierę 50 procent. Zachowanie Putina odwołującego rząd paradoksalnie stało się kolejnym dowodem, że w Rosji dzieje się naprawdę źle. Proszę sobie wyobrazić, że prezydent dowolnego demokratycznego państwa odwołuje rząd na trzy tygodnie przed wyborami bez podania przyczyn i, co więcej, powołuje nowy. Zostałoby to uznane za przejaw skrajnego lekceważenia procedur demokratycznych, bo takie decyzje podejmuje się PO wyborach, gdy zostaje potwierdzony demokratyczny mandat do rządzenia.

Ostrożność czy rusofobia?

Obserwując to, co dzieje się na wschód od naszych granic, mamy realne powody do niepokoju. Wprawdzie Rosjanie mają pełne prawo budować rządy i ustrój swojego państwa tak, jak chcą, lecz świat z kolei ma prawo interesować się Rosją i komentować jej przemiany. Federacja Rosyjska jest w końcu mocarstwem atomowym i jednym z najważniejszych dostarczycieli surowców strategicznych. Od jej stabilności i obliczalności zależy w znacznej mierze stabilność Europy i świata. Tymczasem tylko w ostatnich kilkunastu tygodniach mieliśmy okazję obserwować działania władz na Kremlu, które ową stabilizację podważały.

O odwołaniu rządu już mówiłem. Ledwie kilka dni wcześniej Rosjanie - a konkretnie zależny od państwa Gazprom - zakręcili nagle kurek gazowy na rurociągu jamalskim, transportującym gaz do Polski i Niemiec. Podobno dlatego, że Białorusini nie chcieli płacić nowej ceny za gaz ziemny. Wystarczyło kilkanaście godzin, by zaczęły stawać polskie zakłady przemysłowe. Niemcy, jak się zdaje, zostali uprzedzeni o odcięciu gazu, zdołali się więc przygotować. A na Białorusi zapanowała wprost panika. Kilka dni temu władze Rosji twardo zażądały od małego bliskowschodniego Kataru wypuszczenia dwóch aresztowanych obywateli Rosji, bezczelnie stwierdzając, że są to agenci rosyjskich służb specjalnych. Zaś owi agenci zostali zatrzymani pod zarzutem morderstwa byłego prezydenta Czeczenii Jandarbijewa. I znów powstaje pytanie, co jest gorsze: czy fakt używania służb do mordowania politycznych przeciwników? Nawet tych niegroźnych. Fakt całkowicie zgodny z tradycją sowieckiego NKWD (na emigracji czekiści dopadli Lwa Trockiego i Siemiona Petlurę - obu jako politycznych emerytów). Czy też gorsze jest całkowicie jawne przyznanie się państwa rosyjskiego do tego, że mordercy są jego funkcjonariuszami?

W ubiegłym tygodniu również dyplomacja rosyjska zażądała, aby Unia Europejska zgodziła się na to, by Rosja nie respektowała zawartych z nią umów w odniesieniu do nowych państw członkowskich UE. Tłumacząc to na język realnej polityki, Moskwa zażyczyła sobie prawo do dokonywania dowolnych podziałów wewnątrz zjednoczonej Europy. A równocześnie postawiła szereg warunków, wśród których na pierwszym miejscu znalazło się zwiększenie przez państwa Europy zakupów rosyjskiej ropy i gazu. Przypomnę, że cały czas mówimy o działaniach rosyjskich z ostatnich dni. Dodać do tego zestawu wypada jeszcze dwie rzeczy. Oto na Soborze Cerkwi prawosławnej pojawił się minister spraw zagranicznych Igor Iwanow. I w klasztorze w Siergiejewsk Posadzie ogłosił program partnerstwa politycznego Rosji z państwami prawosławnymi. Nie odciął się też od ostrych ataków na Kościół katolicki, zwyczajowo pobrzmiewających na prawosławnych spotkaniach. Wreszcie warto spojrzeć na wojnę handlową, jaką Rosja wypowiedziała Łotwie. Spośród nowo wchodzących do NATO i UE państw bałtyckich Łotwa jest najsłabsza gospodarczo i ma najliczniejszą mniejszość rosyjską. Wydaje się więc najsłabszym ogniwem systemu zachodniego na pograniczu Rosji. Stąd utrudnienia celne i szantaż polityczny Moskwy wobec Rygi.

Profesor Andrzej Walicki, wybitny znawca rosyjskiej historii, nawoływał na łamach jednego z tygodników do tego, byśmy traktowali Putina ze zrozumieniem i sympatią. Uważa, że rosyjski prezydent jest reformatorem państwa i gospodarki podobnym do Stołypina czy Piotra Struve. I takie rozumowanie nie jest obce dużej części zachodnich ekspertów. Polacy odnoszący się krytycznie do rosyjskich przemian są zazwyczaj oskarżani o genetyczną antyrosyjskość. Ponieważ cenię dorobek naukowy prof. Walickiego, pozwoliłem sobie na przytoczenie serii przykładów dotyczących rosyjskiej polityki. Nie chcę wspominać o Czeczenii, o zakneblowaniu mediów czy o praktycznej likwidacji struktur opozycyjnych, bo to wiemy wszyscy. Zasadniczo jednak nie zgadzam się z opinią profesora. Kiedy u progu XX wieku Jan Kucharzewski pisał swoje dzieło "Od białego do czerwonego caratu", dziś uznawane za klasykę literatury politologicznej, także mówiono o polskiej rusofobii. A okazało się, że to właśnie analiza Kucharzewskiego najlepiej odczytywała tendencje władz sowieckich. Kiedy Polacy ostrzegali sojuszników zachodnich przed Stalinem w latach II wojny światowej, to brytyjska cenzura wojenna zakazywała publikowania "paszkwili" zohydzających najlepszego sojusznika. Kiedy dzisiaj protestujemy przeciwko milczeniu świata w reakcji na zbrodnie w Czeczenii, kiedy staramy się pomóc duszonej przez wielkiego sąsiada Łotwie lub Ukrainie, dowiadujemy się, że mamy fobię.

Wybór Rosji

Zadaniem polskiej polityki jest przede wszystkim zabezpieczenie naszej niepodległości i możliwości swobodnego rozwoju Polski. Spokojna analiza zagrożeń wskazuje, że mogą one powstać przede wszystkim na wschód od naszych granic. Spory i konflikty z Niemcami w najgorszym razie mogą doprowadzić do wzrostu wpływów gospodarczych i medialnych naszego zachodniego sąsiada. Jest to zagrożenie poważne i bagatelizować go nie należy, ale Niemcy są naszym sojusznikiem w NATO i Unii Europejskiej, a poza tym muszą działać w ramach demokratycznej wspólnoty państw Zachodu. Rosja natomiast ma wolną rękę w destabilizowaniu sytuacji. Na dwa sposoby: poprzez świadome działania polityczne nakierowane na tworzenie strefy wpływów wokół własnych granic - co znakomicie mieści się w tradycji rosyjskiej polityki - oraz poprzez "eksport" własnej niestabilności. Obydwie formy destabilizacji są dla Polski śmiertelnie groźne. Jako kraj słaby gospodarczo potrzebujemy inwestycji i trwałej obecności zachodniego kapitału. Ten zaś nie przyjdzie do państwa zagrożonego przez rosyjskie naciski. A jeśli przyjdzie, to będzie to kapitał spekulacyjny, nastawiony na szybki zysk, a nie na tworzenie miejsc pracy. Celem polskiej polityki powinno być działanie na rzecz prozachodniej orientacji, zarówno Rosji, jak - przede wszystkim - Ukrainy i Białorusi. Kiedy politycy apelują o akceptowanie wszelkich działań Władimira Putina pod hasłem "nie drażnić niedźwiedzia", należy zdawać sobie sprawę, iż brak reakcji na niestabilną i neoimperialną politykę Moskwy zachęca Rosjan do wysuwania coraz to dalej idących żądań i rozbijania solidarności państw Zachodu. Powinniśmy więc konsekwentnie reagować na rosyjskie działania nie słowami, lecz czynami. Kapitulacja w sprawie gazu kosztowała nas bardzo wiele, ale jeszcze bardziej kosztowne będzie skapitulowanie wobec rosyjskich oczekiwań, że Moskwie należy się specjalne traktowanie na arenie międzynarodowej. Nie. Jeśli Władimir Putin chce, aby traktować go jako demokratycznego przywódcę, to musi zachować minimum demokratycznej przyzwoitości. Rosja nie musi być chorym człowiekiem Europy. A eksportując niestabilność, chciał nie chciał, taką rolę zaczęła pełnić.

Odwołując rząd w takim stylu, jak to zostało uczynione, zakręcając kurki z gazem i wysyłając skrytobójców za granicę, Władimir Putin wpisuje się w nurt historii rosyjskiej, który wyznaczają Iwan Groźny czy Józef Stalin, a nie wielki reformator Sergiusz Witte czy nawet Piotr I. Nie wątpię, że tradycja samodzierżawna jest w Rosji silna, że Putin bez oszustw wyborczych jest w stanie obronić prezydenturę. Społeczność międzynarodowa powinna jednak powiedzieć jasno, że oczekuje od głównego lokatora Kremla, by zdecydował, czy chce Rosji europejskiej, czy azjatyckiej. Oba wybory mają historyczną legitymację, ale w zależności od tego, w którą stronę pójdzie Rosja, trzeba będzie modyfikować politykę Europy.


opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama