Druga młodość NATO?
Dla Polaków podczas szczytu NATO w Istambule najważniejszym zadaniem winno być przekonanie sojuszników, że nie można porzucać Ukrainy i Białorusi. Że musimy stworzyć dla naszych wschodnich sąsiadów czytelną perspektywę wejścia do Sojuszu.
Zajęci kolejnymi sporami i awanturami na polskiej scenie politycznej zdecydowanie mniej uwagi poświęcamy temu, co dzieje się w polityce międzynarodowej. A czerwiec jest miesiącem niebywałej aktywności dyplomatycznej. Nie licząc pomniejszych wizyt i konferencji, przywódcy Zachodu spotykali się dotychczas na uroczystościach z okazji 60-lecia lądowania na plażach Normandii, podczas szczytu G-8 (najbogatsi + Rosja), na szczycie Unii Europejskiej, w czasie spotkań Unia Europejska - USA i UE - Japonia i wreszcie na szczycie NATO w Istambule.
W naszej prasie tymczasem panuje na ten temat niemal kompletna cisza. A przecież, ta seria spotkań dotyczy rzeczy dla Polski absolutnie kluczowej. Czegoś, co na własny użytek nazwałem zasypywaniem rowu atlantyckiego. Rowu, który istniał od dawna na tle rywalizacji gospodarczej Unii z Ameryką, ale który pogłębił się niebezpiecznie po sporze, jaki wybuchł wokół wojny w Iraku.
Część państw Europy Zachodniej uznała, że po zakończeniu zimnej wojny należy z Unii Europejskiej uczynić drugi biegun polityki światowej, równoważący wpływy Stanów Zjednoczonych. Zamiast twardej solidarności Zachodu istniejącej w obliczu zagrożenia komunistycznego postawiono na rywalizację. Prym w tej kwestii wiedli - rzecz jasna - Francuzi, odkurzając starą politykę generała de Gaulle'a. Podczas szczytu UE w Lizbonie przyjęto tak zwaną strategię lizbońską, zakładającą, że do roku 2010 Unia dogoni i przegoni USA w rozwoju gospodarczym, a na dodatek stanie się samodzielną potęgą militarną.
Nie bardzo jeszcze obeschły podpisy na dokumentach zaakceptowanych w Lizbonie, gdy analitycy zaczęli wykpiwać strategię jako pomysł wzięty z księżyca - bo tempo wzrostu gospodarczego w USA było wyższe niż w Europie i dystans pomiędzy brzegami Atlantyku zwiększał się zamiast maleć. A europejskie siły zbrojne sam przewodniczący Komisji Europejskiej Romano Prodi obliczył na ok. 10 procent amerykańskich - gdy brać pod uwagę ich rzeczywistą wartość bojową.
Z drugiej strony sam Waszyngton także nie kwapił się do pojednawczych gestów wobec Europy. Mimo gotowości NATO do wsparcia Stanów Zjednoczonych w wojnie z terroryzmem, po zamachach z 11 września Amerykanie, zarówno w Afganistanie, jak i w Iraku, zorganizowali koalicję wedle schematu USA, rezygnując z oferty istniejących instytucji NATO-wskich.
Do tego trzeba dodać, że sam sojusz atlantycki stawał się w coraz większym stopniu politycznym klubem dyskusyjnym, zwłaszcza po nadaniu Rosji specjalnego statusu partnerskiego. Również kłopoty z integracją nowych państw członkowskich wskazywały, że NATO z twardego sojuszu obronnego zaczyna przekształcać się w organizację zbiorowego bezpieczeństwa. Coraz więcej do powiedzenia mieli w kwaterze głównej NATO politycy, a coraz mniej wojskowi. Planowanie obronne przeniosło się do USA. I tak dalej.
Nie chciałbym zamęczać Czytelników szczegółami, ani analizowaniem tego, kto bardziej przyczynił się do takiej sytuacji. Jedno nie ulegało wątpliwości. NATO stawało się w ciągu ostatnich lat tygrysem z każdym miesiącem mającym mniej zębów i jeszcze mniej woli ich używania.
Dla Polski taka ewolucja Sojuszu była bardziej niż niepokojąca. NATO pozostaje zasadniczym gwarantem wojskowego i gospodarczego bezpieczeństwa Polski. Co więcej, wobec procesu renacjonalizacji polityki niemieckiej powinniśmy być żywotnie zainteresowani trwałą obecnością USA w polityce europejskiej. Wbrew głupawym opowieściom niektórych dziennikarzy sama Unia Europejska nie wystarczy dla zagwarantowania naszych interesów. Co więcej, Unia, a dokładniej jej antyamerykańskie skrzydle, coraz łakomiej popatrywała na Rosję jako na partnera. Wystarczy przypomnieć prowadzone całkiem serio rozmowy rosyjsko-francuskie na temat możliwości zastąpienia amerykańskiej tarczy antyrakietowej przez rosyjską.
Z radością rozpad solidarności Zachodu był obserwowany przez terrorystów islamskich (szczyt entuzjazmu nastąpił w chwili, gdy po zamachach w Madrycie - 13 marca - nowy rząd hiszpański wycofał wojska z Iraku). Taka rywalizacja pomiędzy dwoma brzegami Atlantyku cieszyła zresztą wszystkich miłośników socjalizmu, dyktatury i terroru na świecie. Dla afrykańskich dyktatorów była to szansa na prowadzenie licytacji - kto da więcej, a dla reżimów Castro czy Kim Dzong Ila nadzieja na blokowanie inicjatyw Waszyngtonu, natomiast dla Al-Kaidy i Arafata nadzieja na nowe dostawy broni.
Szybko okazało się też, że przekonanie sporej części amerykańskich polityków, iż USA są tak silne, że poradzą sobie bez Europy, doprowadziło do takiego obciążenia amerykańskich podatników kosztami polityki zagraniczne], które może doprowadzić do klęski wyborczej republikanów. Europejczycy zaczęli z kolei rozumieć, że bez Ameryki fala terroryzmu islamskiego szybko i sprawnie rozleje się przede wszystkim na Europę. Obie strony sporu powściągnęły wojowniczą retorykę i demonstrację niechęci (Amerykanie zdążyli przemianować frytki zwane tam „french frites" na „freedom frites", a Francuzi nakręcić parę filmów o szkodliwości coca-coli!). A potem zaczęły rozmawiać. Przyjęta 8 czerwca rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ legalizująca okupację Iraku i włączająca społeczność międzynarodową do stabilizowania tego kraju stała się sygnałem, że nastąpiło opamiętanie. Także podczas szczytu G8, w amerykańskiej Georgii, a wcześniej we Francji podczas obchodów 60. rocznicy desantu na Normandię, przywódcy Zachodu zrobili sporo, by zasypać pogłębiający się rów atlantycki.
Decydujące jednak będzie spotkanie na szczycie państw NATO w Istambule. Po raz pierwszy zbierze się na nim NATO rozszerzone do 26 państw, z krajami bałtyckimi, Słowacją, a także Bułgarią i Rumunią. Amerykanie zamierzają uzyskać w Stambule kilka rzeczy. Przede wszystkim zgodę na formalne zaangażowanie NATO w Iraku. Francuski prezydent Jacques Chirac powiedział wprawdzie, że jest to przedwczesne i nieuzasadnione (podczas szczytu G8), ale Francuzi będą w Stambule w wyraźnej mniejszości. Po drugie, USA będą chciały uzyskać podczas szczytu zdecydowane poparcie dla pomysłu stworzenia w NATO potężnych (75 tyś.) sił szybkiego reagowania, które będą mogły interweniować na przykład w przerażająco krwawych konfliktach afrykańskich. Samo miejsce obrad wskazuje, że Amerykanie będą zabiegać o poparcie Turcji w jej staraniach o wejście do Unii Europejskiej.
Dla Polaków podczas tego szczytu najważniejszym zadaniem winno być przekonanie sojuszników, że nie można porzucać Ukrainy i Białorusi. Że musimy stworzyć dla naszych wschodnich sąsiadów czytelną perspektywę wejścia do Sojuszu (jeśli, rzecz jasna, tego zechcą), że trzeba poświęcić trochę czasu i pieniędzy, by wyprodukować tzw. Membership action plan (MAP), czyli plan przygotowania do członkostwa dla Ukrainy. No i najważniejsze - że NATO odzyska swój wymiar militarny, jako gwarant i stabilizator sytuacji europejskiej.
Można mieć nadzieję i na to, że konflikt pomiędzy niewielką w skali świata grupą państw demokratycznych zostanie w Istambule uroczyście zażegnany. Że znowu słowa preambuły Traktatu Waszyngtońskiego (powołującego NATO do życia) o wspólnej obronie podstawowych wartości świata Zachodu odzyskają swoje polityczne znaczenie. Oriana Falacci w swoich pamfletach publikowanych ostatnio ostrzegała, że mamy do wyboru albo solidarność naszej cywilizacji albo kapitulacje przed wojującym islamem. Jak się wydaje, w miejscu symbolizującym zwycięstwo islamu nad chrześcijaństwem, w Istambule, dawniej Konstantynopolu, zostaną podjęte decyzje, pozwalające tę czarną wizję włoskiej dziennikarki oddalić.
JERZY MAREK NOWAKOWSKI
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.
opr. mg/mg