W katastrofie smoleńskiej stracili bliskie osoby - od roku próbują "oswajać" puste domy
W katastrofie smoleńskiej stracili bliskie osoby. Od roku próbują oswajać puste domy. Różnie im to wychodzi
Każdy z nich próbował znaleźć swój sposób na radzenie sobie z traumą. Inaczej radzili sobie z żalem, rozpaczą, czasem gniewem. Jedni kontynuują dzieła swoich mężów, żon, ojców i matek. Inni patrzą na ręce władzy, śledczym, są aktywni medialnie. Jeszcze inni odseparowali się od świata, starają się jak najmniej wychodzić z domu. Są wśród nich i tacy, którzy postanowili myśleć o przyszłości, bo inaczej, jak sądzą, popadliby w szaleństwo. — Wiele rodzin wyciszyło się, inni prowadzą walkę o wyjaśnienie katastrofy — mówi Andrzej Melak, który w katastrofie smoleńskiej stracił brata Stefana, działacza Komitetu Katyńskiego. — Niektórzy odseparowali się, bo czują się osaczani atmosferą, jaka wytworzyła się wokół katastrofy. Także utratą pracy, mieszkania, niespłaconymi kredytami, troską o dzieci. Wcale im się nie dziwię. Włączyli mechanizm obronny.
Trudno jest zasypiać w pustym łóżku, domu opustoszałym po ich bliskich. Trudno wciąż tłumaczyć dzieciom, że mama, tata czy dziadek już nie wrócą do domu. — Trudno układać sobie życie na nowo, jak się ma 55 lat — gorzko twierdzi Jacek Świat, któremu pod Smoleńskiem zginęła żona Aleksandra, posłanka PiS-u. Mecenas Rafał Rogalski, pełnomocnik kilku rodzin smoleńskich, uważa, że wszystkie rodziny, z którymi się zetknął, wciąż przeżywają tragedię, choć każda na swój sposób. — Wszyscy przeżywają głęboką traumę. I wydaje mi się, że upływ czasu niewiele zmienia — mówi mecenas. — Widać to w ich różnych zachowaniach, choć próbują tego po sobie nie pokazywać. Jednym z objawów jest to — tłumaczy Rogalski — jak bardzo są zainteresowani wyjaśnieniem wyników śledztwa. Jak przeżywają każdą próbę manipulacji, zakłamywania tragedii. Jak reagowali na raport MAK. — I jak chcą uczestniczyć w spotkaniach rodzin smoleńskich, i jak bardzo są zainteresowani upamiętnieniem ofiar, nie tylko swoich najbliższych — mówi. Andrzej Melak przyznaje, że najlepiej trzymają się te z rodzin smoleńskich, które starają się o wyjaśnienie prawdy o katastrofie. Tak właśnie robi Melak. Wszędzie go pełno. Bierze udział w spotkaniach rodzin, pokazach filmów o katastrofie, walczy o godziwe uczczenie ofiar katastrofy. Zbiera podpisy pod petycją z apelem o zajęcie się sprawą przez Agencję Bezpieczeństwa Lotniczego Unii Europejskiej. — Podpisało już prawie pół miliona osób! — mówi.
Gdy Małgorzata Wassermann, córka Zbigniewa Wassermanna, znanego krakowskiego posła PiS-u, który zginął pod Smoleńskiem, obserwuje to, co dzieje się od roku wokół tej tragedii, rodzi się w niej — jak przyznaje — gniew, a nawet agresja. I to odwraca nieco uwagę od pustki i depresji, w którą łatwo rodziny smoleńskie popadają. — Ale jest to chwilowe. Pustka nie opuszcza nas ani rano, ani wieczorem, choć przez ten rok sporo się wydarzyło — mówi. Najpierw był szok i niedowierzanie, że do tego w ogóle doszło. Potem trzeba było dokonać identyfikacji ciał, jeśli ktoś miał na to siły. Potem jeszcze wejść do opustoszałych mieszkań. — Warszawskie mieszkanie taty zostało takie, jak wyszedł, żeby polecieć do Smoleńska na uroczystości katyńskie, nawet z nieposprzątanymi naczyniami po śniadaniu — mówi Małgorzata Wassermann. Sporo trudnych momentów przeżyła, doświadczyła poczucia bezsilności i beznadziei. I gniewu z powodu bezczynności władz. Jej ojciec pozostawił żonę, dwie córki i syna oraz wnuczki: 6-letnią Maję i 8-letnią Asię. Wszystkie święta i wakacje spędzali całą rodziną. Tak było i jest teraz, już bez ojca. Bardzo go brakowało na Boże Narodzenie, dlatego na Wielkanoc wyjeżdżają, żeby nie siedzieć w domu, w którym nie ma już taty i dziadka. — Duże rodziny, takie jak nasza, mają lepiej. Wyobrażam sobie, co muszą czuć np. samotne wdowy — kręci głową Małgorzata Wassermann.
Jan Pospieszalski przeprowadził i nagrał rozmowy z rodzinami ponad trzydziestu ofiar tragedii smoleńskiej. — To trzeba było zapisać, ten szok, ból. Jest w tym i dramat, i napięcie, i niepewność, i lęk, i potrzeba mówienia o tym, jak wspaniałych ludzi stracili — stwierdza. Sam doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co musieli czuć. I wiedział, że ludzie po takiej stracie potrzebują rozmowy. Wie to także z autopsji: sam stracił w wypadku 4,5-letniego syna.
Wysłuchał wielu opowieści o pięknych ludziach, takich jak oficer BOR-u Paweł Krajewski z Przasnysza czy stewardesa Justyna Moniuszko. Wychodzi z tych rozmów tragedia tej katastrofy, cierpienie tych, którzy zostali bez najbliższych, ale także katastrofalny stan państwa. — Wartością, która pozwala im przetrwać, jest miłość. Ona pozwala trwać i przetrwać — mówi. W domu Krupskich nawet w ciężkich komunistycznych czasach każde święta były radosne i bardzo rodzinne. Joanna i Janusz Krupscy przeżywali je z kolejno przychodzącymi na świat dziećmi. Jak dziś żyć ze świadomością, że bliska osoba już nie przyjdzie, nie usiądzie przy świątecznym stole, nie uśmiechnie się? Trzeba temu sprostać, choć niemal wszystko wokół przypomina o osobie, której już tu nie ma.
— To dla nas bardzo trudne — ucina Joanna Krupska, żona Janusza Krupskiego — szefa Urzędu Kombatantów i Osób Represjonowanych, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Teraz najważniejsze jest dla niej zajęcie się liczną rodziną, siedmiorgiem dzieci. Znajomi zastanawiali się, jak Joanna poradzi sobie sama z gromadką dzieci. Jej mąż od lat był żywicielem rodziny. — Gdyby nie przyznano mi renty specjalnej, byłoby krucho. Studiujące dzieci musiałyby iść do pracy i musielibyśmy sprzedać dom.
Wiara zawsze była ważna dla Barbary Stasiak, wdowy po ministrze Władysławie Stasiaku. — Zawsze była dla nas obojga ważna — mówiła „Niedzieli” kilka miesięcy po katastrofie. — Nie była roślinką, którą podlewaliśmy, lecz była jak powietrze, którym oddychaliśmy. Właśnie w świetle wiary szukała sensu tej tragedii. — Nie rozumiem tego, co się stało, ale wierzę, że istnieje w tym wszystkim jakiś Boży plan i że Pan Bóg wie, co robi. Ufam, że kiedyś poznam odpowiedź na pytanie o sens, podejrzewam jednak, że będzie to już w przyszłym życiu. Pewnych rzeczy, w tym sensu śmierci i cierpienia, nie da się rozpoznać tutaj, na ziemi — mówiła.
Rok po tragedii przyznaje, że każdy ma swoją drogę, każdy do tragedii pewnie odnosi się inaczej. Sama znalazła głęboki sens w działaniach upamiętniających męża. — Chcę to zadanie wykonać jak najlepiej — mówi. Postawiła na grobie męża pomnik-nagrobek. — Chciałabym, żeby był pomnikiem życia męża, z przesłaniem optymistycznym w swojej istocie. Żeby patrząc na niego, ludzie widzieli męża takiego, jakim był — dodaje. Jest w nim motyw okna, w którym, gdy się zagląda, widać niebo i góry. Przekazuje nastawienie Władysława Stasiaka do życia, że nie ma nic niemożliwego, że jak tylko chcesz, to na pewno ci się uda. Stefan, brat Andrzeja Melaka osierocił córkę Gabrielę, dwoje wnucząt Zosię i Antosia oraz trzech braci. — Rodzinę mamy sporą, ale brat miał także mnóstwo przyjaciół i znajomych. Dość powiedzieć, że na jego pogrzeb przyszło ok. 10 tys. osób — mówi Andrzej Melak. — Od katastrofy otrzymałem kilkadziesiąt tysięcy listów, część z nich to osobiste protesty ludzi, którzy czują, że wybrańcy narodu robią, ile mogą, żeby pomniejszyć wymiar tej katastrofy. Te listy bardzo nas podtrzymują na duchu. Pokazują, że nie jesteśmy sami i że warto walczyć o prawdę o katastrofie.
Barbara Stasiak podkreśla, że jej rodzina i jej zmarłego męża podtrzymuje ją na duchu. — Z jej strony czułam i czuję wsparcie po tej wielkiej stracie — mówi pani Barbara. — Tragedia bardzo nas scaliła w rodzinie. Poczuliśmy siłę, bardziej doceniamy moc więzów rodzinnych. Tego, że jesteśmy razem i możemy na siebie liczyć. Gdy spotykają się różne rodziny smoleńskie, unikają rozmów o tym, jak się czują. — Wiadomo przecież, co czują, a trzeba przede wszystkim załatwić konkretną sprawę: wyjaśnić przyczyny katastrofy — mówi dorosły syn jednej z ofiary katastrofy i dodaje: — Jak patrzę na te wdowy, widzę, jak cierpią, ale widzę też, jak są dzielne. Jak sensowne, jak silne to kobiety.
— Z częścią rodzin smoleńskich mam świetne układy, trzymamy się razem. I mam wrażenie, że wszyscy radzą sobie lepiej ode mnie — mówi Magdalena Merta — wdowa po Tomaszu Mercie, wiceministrze kultury. Ale gdy jesteśmy razem, jest łatwiej mobilizować się do tego, żeby się nie rozklejać. Dlatego ludzie widzą mnie silniejszą, niż naprawdę jestem. Kryzys trwa, ale jest przecież odpowiedzialność za nasze dzieci. Radzą sobie jeszcze gorzej niż ja. Bardzo tęsknią za tatą. — Ciągle mam poczucie, jakbym została po 10 kwietnia przeniesiona do innego świata. Czuję się tak, jakbym była zupełnie inną osobą — twierdzi Zuzanna Kurtyka, żona zmarłego tragicznie prezesa IPN-u Janusza Kurtyki. — Synowie na pewno ponieśli większą stratę niż ja. Ze swoim mężem byłam 33 lata, a mój młodszy syn tylko 10. Doskonale zdaję sobie sprawę, jak wielką odczuwa on pustkę. Dla Magdaleny Merty małżeństwo było najpiękniejszą rzeczą, jaka ją w życiu spotkała, a 10 kwietnia — największą tragedią. Nie myśli, co będzie 10 kwietnia, w rocznicę katastrofy, nie boi się tego dnia. Gorzej niż 10 kwietnia ubiegłego roku już nie będzie — mówi. — Najgorsze już się stało.
opr. mg/mg