Wiemy, czego nie wiemy [N]

Po dwóch latach od katastrofy smoleńskiej nadal wiemy na jej temat głównie to, czego nie wiemy...

Po dwóch latach od katastrofy smoleńskiej nadal nie znamy okoliczności śmierci 96 osób, w tym najważniejszych przedstawicieli Rzeczypospolitej. Nasza wiedza jest jednak bogatsza, bo — parafrazując jednego z ojców filozofii — wiemy, czego nie wiemy

Nie trzeba być wybitnym ekspertem, by jednoznacznie stwierdzić, że śledztwo w sprawie — jak podkreślił parlament RP — największej katastrofy w powojennej historii Polski przypomina grę w chowanego. Rosjanie ukrywają najważniejsze dowody, a my próbujemy sklecić jakąś wersję na podstawie poszlak, opinii i tego, co łaskawie nam pokażą. Wystarczy tylko przejrzeć informacje w największych portalach internetowych, by stwierdzić, że sprawa smoleńska generuje skandal za skandalem.

Wzorcowe śledztwo

Przez dwa ostatnie lata jesteśmy świadkami zupełnej kompromitacji naszego państwa na arenie międzynarodowej. — Wystarczy zobaczyć, jaki sygnał poszedł w świat. Wszyscy pamiętają, że pijany polski generał zmusił pilotów do lądowania. Nikogo już później nie interesował fakt, że ten starannie wyreżyserowany medialny spektakl nie miał nic wspólnego z prawdą — mówi „Niedzieli” Krzysztof Zalewski z magazynu „Lotnictwo”. 

Przywódcy zachodnich państw doskonale wiedzą, w jaki sposób nasz kraj został upokorzony przez Rosję. A przecież partner, który nie dba o tak ważną sprawę, staje się niewiarygodny również w innych kwestiach. Który inny kraj mógłby lekceważąco przejść do porządku dziennego, pozostawiając niezbadaną katastrofę, w której życie straciły najważniejsze osoby w państwie? Po dwóch latach rządzący zachowują się tak, jakby nic się nie stało. Wszelkie głosy oburzenia są spychane na margines opinii publicznej, a ci, którzy podważają oficjalne stanowisko ustaleń tzw. komisji Millera, są wyzywani od fanatyków i odszczepieńców. Zajmowanie się smoleńskim śledztwem czy nawet zadawanie niewygodnych pytań jest dziś niepoprawne politycznie. Stało się więc to, o co dokładnie chodziło putinowskiej Rosji. — Dla nich problemem był fakt, że na terenie Federacji Rosyjskiej zginęła głowa państwa z Unii Europejskiej. Choć ich produkcji był samolot oraz niezabezpieczone i zupełnie nieprzygotowane lotnisko, to jednak wina za katastrofę nie mogła leżeć po ich stronie. Całą winą należało więc obciążyć Polaków. I jeżeli nawet jest inaczej, to i tak nie zdołamy teraz tego udowodnić. Dlatego też z punktu widzenia Rosji, śledztwo zostało przeprowadzone wzorcowo — tłumaczy Zalewski. 

Inną korzyścią dla Rosji jest fakt, że po śmierci Lecha Kaczyńskiego zmieniła się polska polityka regionalna. Zupełnie zaniechano strategię przeciągania na Zachód krajów, które leżą po naszej wschodniej granicy. Zaś z drugiej strony — tajemnicze wątki śledztwa sprawiły, że do przywódców Europy Środkowej i Wschodniej poszedł mocny i niejednoznaczny sygnał. Jeżeli nawet nie był to zamach, to Rosji częściowo zależy na tym, by niektórzy tak właśnie myśleli lub po prostu nie byli pewni, co tak naprawdę stało się w Smoleńsku. Budowanie strachu jest bowiem skutecznym instrumentem uprawiania polityki, którą od wieków w Europie Środkowej stosuje Rosja.

Czego boi się rząd?

Wnikliwe prowadzenie śledztwa może być niekorzystne dla rządu Donalda Tuska jeszcze z jednego powodu. Nie od dziś bowiem wiadomo, jak działają rosyjskie służby specjalne. Oprócz zacierania śladów katastrofy, możemy być niemal pewni, że zbierali również haki na polski rząd. Z wielkim prawdopodobieństwem, które graniczy z pewnością, możemy przypuszczać, że Putin zdobył informacje kompromitujące ekipę Tuska. Rosja może więc pośrednio wpływać na niektóre decyzje polskiego rządu, bo przecież kontrolowany przeciek z Moskwy znów może wywołać w Polsce medialną i polityczną burzę. 

Niektóre z takich kompromitujących informacji mogły zostać zebrane np. w pierwszych dniach po katastrofie. Przecież do dziś niejasne pozostaje, w jakim trybie przyjęto np. konwencję chicagowską i dlaczego Tusk zrezygnował ze wspólnego śledztwa, które proponował mu prezydent Miedwiediew. Podobnych złych decyzji i zaniechań mogło być więcej. Trzeba pamiętać, że Rosja nadal jest dysponentem niemal wszystkich dowodów i całej masy informacji, którymi może dowolnie sterować. 

Praktyka dwóch ostatnich lat pokazuje, że każda informacja z Moskwy w sprawie Smoleńska wstrząsała polską opinią publiczną. Jeżeli nawet Rosjanie spreparują kolejne kłamstwa, to Polska znów nie będzie mogła ich obalić. Dlatego też w „interesie” Donalda Tuska jest nie tylko bronić stanowiska Rosjan, ale także dbać o to, by polskie ustalenia nie różniły się za bardzo od rosyjskich. Najlepszym tego przykładem może być raport komisji Millera, który w wielu miejscach powielił kłamstwa spreparowane przez MAK. Pozostaje również otwarte pytanie: Dlaczego premier polskiego rządu w 2010 r. tak długo bronił prowadzonego przez Rosjan śledztwa? Przecież Tusk przekonywał o pełnym zaufaniu do Moskwy, nawet wtedy, gdy wiedział, że mataczą, utrudniają śledztwo, a nawet preparują dowody. Dlaczego polscy śledczy nie dostali praktycznie żadnego wsparcia ze strony MSZ?

Część odpowiedzi na te pytania pewnie znają tylko Rosjanie. Natomiast wskazówką dla polskiej opinii publicznej powinien być miażdżący raport Najwyższej Izby Kontroli, który jednoznacznie wskazuje winę Kancelarii Premiera, MSZ, MSW oraz MON.

Bogactwo raportów, deficyt prawdy

Po dwóch latach jesteśmy „bogatsi” o dwa raporty w sprawie katastrofy smoleńskiej. O ile dokument sporządzony przez MAK był napisany specjalnie na zamówienie Kremla, to raport tzw. komisji Millera został tak skonstruowany, by nie urazić Rosjan. W efekcie zarówno pierwszy dokument, jak i drugi powieliły manipulacje, kłamstwa i oszczerstwa. Jednym z nich była np. domniemana obecność gen. Andrzeja Błasika w kokpicie samolotu oraz to, że załoga nie wiedziała, na jakiej jest wysokości. To jednak niejedyne „nieścisłości”, które wyszły przy okazji ekspertyzy biegłych od fonoskopii oraz po opublikowaniu parametrycznych danych z czarnych skrzynek. Okazuje się, że komisja Millera więcej faktów naginała do swojej wersji zdarzeń. Manipulowała też parametrami lotu z czarnych skrzynek i polskiego rejestratora (ATM). Zagadkowy jest np. sposób synchronizacji nagrań rozmów z kokpitu z parametrami lotu. Polska komisja za „punkt”, według którego zsynchronizowano dane lotu z nagraniem dźwięków w kokpicie, przyjęła domniemany odgłos uderzenia samolotu w drzewo. — A przecież o wiele dokładniejsze są komendy generowane przez system TAWS — wskazuje Zalewski. Sygnały TAWS zapisują się zarówno w danych parametru lotu, jak i w nagraniach z kokpitu. Zamiast tego komisja Millera w prymitywny sposób przypisała zmianie jednego z parametrów lotu jeden z wybranych trzasków z całego ciągu podobnych odgłosów zarejestrowanych w kabinie pilotów. Okazuje się, że sygnał nadawany w kabinie przez TAWS i jego rejestracja w czarnych skrzynkach parametrów lotu są rozbieżne od wersji przyjętej przez obie komisje. Według obliczeń, zapisy różnią się o 3 sekundy. Gdy w kluczowej fazie lotu samolot opadał z szybkością 8 metrów na sekundę, to owe 3 sekundy dają niebagatelną różnicę 24 metrów wysokości, które mogłyby uratować życie 96 osób. Na innej też wysokości padają odpowiednie komendy załogi tupolewa.

Obalone dowody

Upór jednego z członków polskiej komisji płk. Mirosława Grochowskiego sprawił, że dorobkiem raportu Millera stał się ważny eksperyment. — Okazało się, że wbrew temu, co nam wcześniej wmawiano, rządowy tupolew wzniósł się w autopilocie znad lotniska bez systemu naprowadzania ILS. Oznacza to, że tak samo powinien zachować się on w Smoleńsku, a piloci nie popełnili błędu — tłumaczy Krzysztof Zalewski. 

Przypomnijmy więc bogatą historię przycisku automatycznego odejścia, tzw. uchod. Pierwsze wnioski po raporcie MAK były takie, że kpt. Protasiuk wykorzystał system, który nie powinien być wykorzystany na takim lotnisku jak Siewiernyj, bo było ono pozbawione systemu naprowadzania ILS. On jednak go wykorzystał i dlatego doprowadził do katastrofy. Gdy po udanym eksperymencie komisji Millera na bliźniaczym tupolewie okazało się to nieprawdą, trzeba było zaprezentować polskiej opinii publicznej jeszcze bardziej karkołomną hipotezę. Od tej pory wmawia się, że prawdopodobnie piloci włączyli „uchod”, ale go właściwie nie aktywowali. Według kolegów Protasiuka i Grzywny z byłego 36. pułku specjalnego, załoga lecąca do Smoleńska 10 kwietnia 2010 r. doskonale o tym wiedziała. Aktywowanie „uchodu” jest standardową procedurą. Zaś tłumaczenie ekspertów z komisji uważają za śmieszne. 

Po upływie dwóch lat mamy zupełnie inny obraz przyczyn katastrofy, niż wmawiano nam przez wiele miesięcy. Po pierwsze — nie było żadnych nacisków na załogę ze strony Prezydenta, a gen. Błasik nie znajdował się w kabinie. Po drugie — załoga właściwie odczytywała wysokość barometryczną, a nie tak jak wskazano to w raporcie MAK i Millera, błądziła we mgle, posługując się wysokościomierzem radiowym. Po trzecie — wciśnięcie przycisku „uchod” nie było kluczowym gwoździem do smoleńskiej trumny, bo samolot powinien wznieść się w powietrze. Ze znanych dziś informacji można wywnioskować, że żaden z tych elementów śmiertelnej układanki nie ma potwierdzenia w rzeczywistości. 

Jeżeli piloci wszystko robili poprawnie i tylko chcieli zejść do wysokości decyzji, to co doprowadziło do rozbicia się rządowej maszyny? — Tego nadal nie wiemy. Jeżeli przyjmiemy pozostałe dane opublikowane przez komisję Millera za prawdziwe, to najbardziej prawdopodobna może być awaria np. autopilota. Poza tym może być wiele innych okoliczności, których jeszcze nie znamy — podkreśla Krzysztof Zalewski. — Prawdziwa przyczyna katastrofy będzie praktycznie niemożliwa do udowodnienia, bo większość dowodów została celowo zniszczona.

„Jak stado idiotów”

O jakości przekazywanych do Polski dokumentów i dowodów możemy się przekonać np. na podstawie protokołów z sekcji zwłok. Dokumentacja jest nierzetelna, a w wielu przypadkach spreparowana, odbiega od stanu faktycznego ciał ofiar. — W Rosji doszło do znieważenia zwłok ofiar katastrofy. Do uchybienia czci i szacunku zmarłych — podkreśla mec. Rafał Rogalski, który był obecny przy ekshumacji i polskiej sekcji zwłok Przemysława Gosiewskiego. — Podczas sekcji znaleziono przedmioty, które nie powinny się tam znaleźć. Zostały one zaszyte w ciele. Ciała ofiar są jedynymi materialnymi dowodami w sprawie, do których mamy dostęp. Dlatego też zastanawia postawa polskich władz, które bezprawnie zakazały otwierania trumien w kwietniu 2010 r. Przez tamtą decyzję teraz mamy powtórną odsłonę rodzinnych dramatów. Natomiast sam premier Donald Tusk mówi, że nie rozumie tych ekshumacji. — Ale widocznie jest jakaś potrzeba, która tkwi w zranionych uczuciach rodzin ofiar. Są procedury i jeśli jest to komuś potrzebne do uzyskania spokoju, to prokuratura będzie podejmowała stosowne decyzje — podkreślił Tusk. Premiera nie interesował również fakt, że wokół lotniska — pomimo zapewnień Ewy Kopacz — przez wiele miesięcy poniewierały się fragmenty szczątków polskich ofiar. A po tym, gdy ich część trafiła do kraju, nikt nie pytał rodzin, czy zgadzają się na ich kremację i pochowanie w zbiorowej urnie. Nie interesuje go też, że fragmenty rządowego tupolewa można sobie kupić w co drugim smoleńskim garażu, o czym przekonali się samorządowcy z warszawskiego Ursynowa. Donald Tusk od dawna przestał się interesować wyjaśnianiem przyczyn katastrofy, a wspólnie ze swoimi partyjnymi działaczami zajął się grzebaniem pamięci o tej największej tragedii w powojennej historii Polski. W efekcie tej polityki w Polsce nie można postawić żadnego pomnika ofiar katastrofy smoleńskiej, a te miejsca pamięci, które udaje się jakoś przemycić, są dewastowane, wyśmiewane i profanowane. Dokładnie tak samo jak słynny krzyż z Krakowskiego Przedmieścia. 

Ekshumacja prezesa IPN Janusza Kurtyki nie była wcale — jak mówił premier — widzimisię jego rodziny. Została ona przeprowadzona na zlecenie prokuratury, wbrew woli wdowy. Biegli mają wyjaśnić wątpliwości, czy ciało prezesa zostało poddane jakiejkolwiek sekcji. Istnieje bowiem podejrzenie, że cała rosyjska dokumentacja została spreparowana. Najlepszym podsumowaniem dwóch lat śledztwa są słowa legendarnego kapelana „Solidarności” ks. Ignacego Piwowarskiego, który odprawił Mszę św. podczas powtórnego pogrzebu Janusza Kurtyki. — Całe śledztwo smoleńskie to hańba. Potraktowano Naród Polski jak stado idiotów — podkreślił ks. Piwowarski.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama