Amerykańscy chłopcy pojadą do Syrii

Wojna w Syrii trwa już cztery lata - i nie widać oznak jej końca. Czy zapowiedź wysłania amerykańskich komandosów w ten rejon może być takim znakiem przełomu?

Amerykańscy chłopcy pojadą do Syrii

Nawet największym optymistom trudno jest dostrzec koniec konfliktu w Syrii. W dającej się przewidzieć przyszłości wydaje się on mało prawdopodobny. Do tej pory Stany Zjednoczone ograniczały swoje zaangażowanie niemal wyłącznie do nalotów z powietrza. Biały Dom zapowiedział jednak niedawno, że zamierza wysłać w rejon konfliktu swoich komandosów. Czy nadchodzi przełom w syryjskiej wojnie domowej?

Trwająca ponad 4 lata wojna w Syrii zbiera krwawe żniwa. Od początku konfliktu zginęły setki tysięcy ludzi. Wiele miast zostało niemal totalnie zniszczonych. Cenne zabytki historyczne są niszczone przez terrorystów z Państwa Islamskiego. Chaos, bieda i ciągłe zagrożenie życia spowodowały olbrzymi exodus ludzi zamieszkujących te tereny. Przez długi czas świat nie angażował się bezpośrednio w ten krwawy konflikt wewnętrzny, przez co wizja jego zakończenia wydawała się zupełnie nierealna. Tę sytuację jako pierwsi przełamali Amerykanie, rozpoczynając naloty na cele Państwa Islamskiego. Barack Obama wielokrotnie podkreślał jednak, że nie zamierza wysyłać do Syrii jednostek naziemnych. We wrześniu 2013 r. w telewizyjnym orędziu prezydent zapewniał, że żaden amerykański żołnierz nie postawi nogi na terytorium Syrii. Tłumaczył, że siły zbrojne USA nie zaangażują się w ten konflikt tak, jak miało to miejsce w Iraku czy Afganistanie.

Krytyka Obamy

Strategię prezydenta USA krytykował m.in. jego rywal w wyścigu do Białego Domu w 2008 r., republikański senator z Arizony — John McCain. Polityk rok temu stwierdził na łamach amerykańskiej gazety „USA Today”, że same naloty są niewystarczające, by powstrzymać zagrożenie, które stanowią terroryści z ISIS. — Chciałbym, żeby prezydent przestał mówić, że nie zamierzamy wysyłać jednostek naziemnych — tłumaczył i przekonywał, że Stany Zjednoczone powinny rozstawić w Syrii naziemne jednostki komandosów, których celem byłoby udzielanie wsparcia lokalnym oddziałom stawiającym opór zarówno Państwu Islamskiemu, jak również siłom rządowym prezydenta Baszara al-Asada. Amerykański personel naziemny mógłby również wykonywać typowe dla sił specjalnych misje. Republikański senator wykluczał jednak zaangażowanie regularnych jednostek armii amerykańskiej, tak jak to miało miejsce w Afganistanie i Iraku. W tej kwestii zgadzał się akurat z Barackiem Obamą. John McCain oraz wielu innych amerykańskich polityków i komentatorów, szczególnie z prawicy, od dawna krytykowało doktrynę prezydenta przewidującą brak zaangażowania jakichkolwiek jednostek naziemnych USA w syryjski konflikt. Biały Dom był jednak w tej kwestii nieugięty. Obama zapewniał Amerykanów, że jego dotychczasowa strategia nie ulegnie zmianie, a co za tym idzie — Stany Zjednoczone ograniczą swój udział w wojnie jedynie do nalotów z powietrza. — Nie będziemy wysyłać naziemnych jednostek USA, by próbować kontrolować tereny, na których toczy się syryjski konflikt — przekonywał Barack Obama na zeszłorocznej konferencji prasowej w Newport w Walii, gdzie odbywał się szczyt NATO. Międzynarodowa koalicja pod amerykańskim przywództwem od 15 miesięcy dokonała prawie 8 tys. ataków z powietrza na różne cele Państwa Islamskiego. Choć udało się zabić wielu terrorystów, a także zniszczyć część ich infrastruktury, kampania nalotów okazała się niewystarczająca.

Rosja bombarduje

W wojnę w Syrii postanowili włączyć się również Rosjanie, którzy od końca września 2015 r. prowadzą swoje bombardowania. Problem polega na tym, że celem ich ataków w większości nie są terroryści z Państwa Islamskiego, a m.in. wspierana przez Stany Zjednoczone umiarkowana opozycja, która walczy zarówno z wojskami rządowymi reżimu Baszara al-Asada, jak również z bojownikami ISIS. Dlaczego tak się dzieje? Moskwa w odróżnieniu od Waszyngtonu popiera rząd syryjski Al-Asada i nie chce, by dyktator stracił władzę. Władimir Putin woli zatem bombardować umiarkowaną opozycję wspieraną przez USA niż samo tylko Państwo Islamskie, bo ono i tak jest atakowane przez Amerykanów i ich sojuszników. Miesiąc po tym, jak pierwsze rosyjskie bomby spadły na terytorium Syrii, Biały Dom ogłosił wbrew wcześniejszym zapowiedziom, że wyśle w rejon konfliktu jednostki naziemne sił zbrojnych USA. Informacja o zmianie amerykańskiej strategii względem syryjskiej wojny zbiegła się w czasie z drugim dniem międzynarodowych rozmów w Wiedniu, do których doszło w ostatni piątek października. Przedstawiciele 19 państw debatowali w stolicy Austrii nad przyszłością ogarniętej krwawą wojną domową Syrii. Przy jednym stole zasiadły delegacje m.in. Stanów Zjednoczonych, Rosji, Niemiec, Francji, Arabii Saudyjskiej, Turcji i Egiptu. Do rozmów został również zaproszony po raz pierwszy Iran, który obok Moskwy jest największym sojusznikiem reżimu Baszara al-Asada.

Komandosi jadą do Syrii

Waszyngton poinformował, że wyśle do Syrii niewielką grupę amerykańskich komandosów. Oddział ma liczyć do 50 osób i zostać rozmieszczony w północno-wschodniej części kraju, która kontrolowana jest przez siły kurdyjskie. Amerykańscy żołnierze sił specjalnych nie będą jednak angażować się bezpośrednio w walkę. Ich celem będzie doradzanie oraz udzielanie wsparcia syryjskim i kurdyjskim oddziałom walczącym z Państwem Islamskim. Komandosi dołączą do lokalnych oddziałów, których głównym zadaniem będzie odcięcie nieformalnej stolicy Państwa Islamskiego w Syrii od zaopatrzenia. Chodzi o bastion terrorystów z ISIS — miasto o nazwie Ar-Rakka. Od zaopatrzenia odcięty ma zostać również iracki Mosul. Amerykanie liczą, że z obu miast uda się wypchnąć bojowników Państwa Islamskiego. Administracja USA poinformowała również, że w najbliższym czasie zintensyfikowane zostaną ataki z powietrza. W związku z zagrożeniem, jakie stanowią terroryści, m.in. z ISIS, Pentagon wysyłał już doradców wojskowych do Iraku. W sierpniu 2014 r. pojechał tam amerykański personel liczący łącznie ponad 3,5 tys. osób. Do tej pory na terenie Syrii nie stacjonowały jednostki naziemne amerykańskich sił zbrojnych. Sporadycznie dochodziło jednak do jednorazowych misji wykonywanych przez komandosów z USA. Pentagon przeprowadzał tego typu operacje od połowy 2014 r. — informuje dziennik „The Wall Street Journal”. Z kolei amerykański „The New York Times” przypomina operację sił specjalnych USA przeprowadzoną na terenie Syrii w maju tego roku. Żołnierze z elitarnej jednostki Delta Force dostali się na teren konfliktu na pokładach helikopterów Black Hawk oraz wielozadaniowych samolotów pionowego startu — Bell-Boeing V-22 Osprey. W wyniku tej akcji udało się zabić jednego z przywódców Państwa Islamskiego oraz kilkunastu bojowników ISIS. Rzecznik prasowy Białego Domu Josh Earnest zapewniał, że komandosi, którzy zostaną teraz wysłani do Syrii, nie będą angażowani w misje bojowe. Nie oznacza to jednak, że nie będzie im grozić niebezpieczeństwo. Jak czytamy na łamach „The Wall Street Journal”, przedstawiciele Departamentu Obrony USA zastrzegli, że nie mogą wykluczyć, iż żołnierze amerykańskich sił specjalnych USA znajdą się w sytuacji okazjonalnej wymiany ognia z terrorystami. Wystąpienie tego typu incydentów możliwe jest z uwagi na fakt, że komandosi będą operować w dosyć bliskiej odległości od terenów kontrolowanych przez bojowników ISIS. Taki scenariusz należy zatem, niestety, brać pod uwagę. Pod koniec października w Iraku doszło do analogicznej sytuacji. W trakcie misji amerykańskich sił specjalnych jeden z komandosów został śmiertelnie raniony przy wymianie ognia z terrorystami. Był to pierwszy amerykański żołnierz zabity w Iraku od 2011 r. Komandosi towarzyszyli jednostkom kurdyjskim w misji odbicia jeńców przetrzymywanych przez terrorystów z ISIS.

Niewystarczające środki

Decyzja Baracka Obamy o wysłaniu amerykańskiego personelu naziemnego do Syrii wzbudza mieszane uczucia. Część polityków z partii demokratycznej skrytykowała prezydenta, że w ogóle postanowił zwiększyć zaangażowanie USA w konflikt. „Jestem przekonany, że rozmieszczenie amerykańskich sił lądowych w Syrii nie jest rozwiązaniem” — przekonywał w otwartym liście do Obamy senator Martin Heinrich ze stanu Nowy Meksyk. Polityk stwierdził również, że należy współpracować z sojusznikami w celu pozbycia się Państwa Islamskiego, lecz jednocześnie trzeba wyciągać wnioski z błędów popełnionych w przeszłości. Senator wzywał, by unikać podejmowania działań, których ryzyko i koszty przewyższają korzyści. Z taką argumentacją zupełnie nie zgadzają się republikanie. Zdecydowana większość z nich uważa, że Stany Zjednoczone powinny zrobić znacznie więcej. — Wysłanie do Syrii tak niewielkiej grupy żołnierzy jest kolejnym taktycznym posunięciem przy braku kompleksowej strategii dla Iraku, Syrii i szerzej dla rejonu Bliskiego Wschodu, mającym jedynie stwarzać pozory poważnego działania — stwierdził Kevin McCarthy, lider republikańskiej większości w Izbie Reprezentantów. — Barack Obama nie potrafił odpowiednio zareagować wobec zwiększonej rosyjsko-irańskiej współpracy w Syrii — podkreślił polityk. Chodzi m.in. o gotowość Moskwy, by pomóc Iranowi przemycać broń, która miałaby trafić w ręce irańskich sojuszników walczących w syryjskiej wojnie domowej. Iran wspiera reżim Baszara al-Asada, przeciwko któremu opowiada się Waszyngton. Jak ocenił McCarthy, Obama nagradza Rosję i Iran, dopuszczając ich do stołu negocjacyjnego. Polityk sugeruje, że jest to dobrze znany model działania amerykańskiego prezydenta, który toleruje wrogów Ameryki, a zaniedbuje jej sojuszników. Jest to prawdopodobnie nawiązanie m.in. do nuklearnego porozumienia z Iranem, które zostało mocno skrytykowane przez amerykańską prawicę. „Zaniedbanym sojusznikiem” był wtedy Izrael, dla którego posiadający broń atomową Teheran byłby śmiertelnym zagrożeniem. Decyzję Baracka Obamy o wysłaniu małego oddziału komandosów do Syrii skrytykował m.in. senator ze stanu Karolina Południowa — republikanin Lindsey Graham. „Prezydent Obama naraża życie pięćdziesięciu dzielnych Amerykanów, bez jasnej strategii, jak pokonać ISIS” — stwierdził na Twitterze. Polityk przekonywał również, że Państwo Islamskie nie przestraszy się takiego kroku Obamy, a jedynie dostrzeże w nim słabość prezydenta. Działania Baracka Obamy skrytykowali również czołowi kandydaci do startu w wyścigu prezydenckim w 2016 r. z ramienia partii republikańskiej. Chociaż w większości są oni zgodni, że decyzja Obamy jest krokiem w dobrą stronę, uważają, że amerykańskie zaangażowanie w konflikt w Syrii jest niewystarczające. Ameryka musi zrobić więcej — tak w skrócie można podsumować stanowisko republikanów.

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama